Masz kryzys? To dobra nowina!

o. Fabian Błaszkiewicz SJ

Szum z Nieba
Czy da się tak żyć, by uniknąć kryzysów?

Oczywiście, że nie da się ich uniknąć. I bardzo dobrze! Nasze życie tak jest skonstruowane, że kryzysy są potrzebne. Natomiast też nie jest tak, że każdego muszą dotykać. Ale generalnie: kryzys zawsze służy wzrostowi. Nie jesteśmy stworzeniem ukończonym przez Boga i dlatego musimy rosnąć i dojrzewać, a to boli. Pierwszym trudnym wydarzeniem w naszym życiu jest… poród, czyli moment przyjścia na świat. Później, gdy wydaje się już, że sytuacja jest opanowana – to człowiekowi zaczynają rosnąć zęby, a później upada, ucząc się chodzić itd. Pamiętam, że gdy ja byłem dzieckiem, pewnego dnia okazało się, że mam za małe buty. Miałem wtedy kryzys, którego do końca nie umiałem nazwać, więc poinformowałem świat: „Buty mnie bolą”. No i mama w odpowiedzi na to kupiła mi nowe. Zazwyczaj boli nas w życiu to, co należy zmienić. Jeśli to robimy – wzrastamy.

A czy lęk w naszym życiu również służy wzrostowi?

Nie! Pismo święte mówi, stawiając sprawę na ostrzu noża, że na świecie walczą ze sobą tylko dwie siły: jedna z nich to ta, która wszystko stwarza, jest siłą zwycięską i ostatecznie tylko ona będzie istnieć, a druga – to nasza wolność wyboru, która często przeciwstawia się miłości. I nie jest to nienawiść, ale lęk. Św. Jan mówi, że Bóg jest miłością, a kto nie wydoskonalił się w miłości, ten się lęka. Kto ma miłość w sercu – ten się nie boi.

Czy to oznacza, że najlepszym lekiem na lęk jest miłość?

Tak. W języku polskim pojecie lęku nie jest sprecyzowane. Mówimy, że się boimy, czujemy strach, przerażenie. Ale tak naprawdę nie mamy zdefiniowanych tych słów. Jest taki rodzaj lęku, który paradoksalnie nie ma z nim nic wspólnego. To jest taki wewnętrzny alarm, który włącza się, gdy np. podchodzimy do przepaści lub widzimy pędzący samochód. Czasem rodzice zaszczepiają w dziecku np. lęk przed ogniem, by nie wkładało do niego rąk. W taki sposób dzieci uczą się, że wobec pewnych zagrożeń należy być w życiu ostrożnym. I to jest dobre. Gorzej, gdy lęk jest w nas zaszczepiany niesłusznie i w dorosłym życiu nie zdajemy sobie z tego sprawy. Idziemy za nim, choć on nas już nie ratuje, ale hamuje w dążeniu do celu. W taki rodzaj lęku wchodzi zły duch. A wtedy – to miłość jest lekiem.

Pamiętam historię pewnego człowieka, który jako mały chłopiec przeżył pożar swego domu. Kiedy wszystkim udało się jakoś wydostać na zewnątrz, on mógł uciec tylko na wysoki strych. Ojciec z dołu widział, że syn tam jest, i zawołał do chłopca, by skoczył na dół. On odpowiedział na to: „Ale jak mam skoczyć, kiedy cię nie widzę?”. Na to ojciec mu odpowiedział: „Synu, nieważne, że ty mnie nie widzisz, wystarczy, że ja cię widzę. Nie bój się, ja cię złapię”. I okazało się, że to zapewnienie, że ojciec go widzi, pozwoliło chłopcu skoczyć „na ślepo”. On wiedział, jak bardzo ojciec go kochał, więc mu zaufał. Wpadł prosto w jego ramiona. I to go uratowało. Dla mnie to przykład na to, jak miłość zwycięża lęk.

Ale paradoksalnie ludzie często właśnie miłości boją się najbardziej. Boją się kochać i przyznać, jak bardzo pragną być kochani…

No właśnie. Bo lęk najsilniej walczy z miłością. Wszystkie dobre uczucia w nas, cała nasza siła twórcza bazują na miłości. A zatem w nią właśnie lęk najbardziej uderza. Tam, gdzie nie ma miłości, pojawiają się wszystkie destrukcyjne uczucia. A tam, gdzie miłość zwycięża, pojawiają się wszystkie pozytywne uczucia, zaufanie i siła do działania.

Co Jezus miał na myśli, kiedy mówił, że mamy się nie lękać? Czego mamy się nie lękać?

Niczego. Jednak Jezusowi najbardziej chodzi o to, byśmy podejmowali działanie, realizowali dobre pragnienia i nie gasili wiary.

Powiedziałeś, że postawy lękowe mogą zaszczepiać nam rodzice. A czy lęk może pochodzić także od złego ducha?

Oczywiście! Lęk jest tak naprawdę jedyną bronią, której zły może używać. On nic nie może, poza tym, by nas zastraszać. Wykorzystuje więc ku temu każdą naszą słabość. Np. straszy, że służąc Bogu, będziemy cierpieć i umrzemy. Albo, że nasze dzieci będą chorować. Ważne jest jednak to, by wiedzieć, że zły duch w niczym nam nie zagraża. On nie może realizować swoich gróźb. Dlatego wystarczy modlitwa o ochronę, by czuć się bezpiecznie. Chyba że sami otworzymy drzwi złemu duchowi, ulegając mu. W podobny sposób Szatan straszył Jezusa na pustyni. Np. straszył go głodem i pragnieniem i dlatego kusił Go, by zamienił kamienie w chleb. Przecież jako Bóg mógłby to uczynić. Również w Ogrójcu Szatan straszył Jezusa, mówiąc, że „kielich” cierpienia jest dla niego nie do uniesienia. Szatan już nic więcej nie mógł zrobić, nie mógł Go już niczym innym przekonać, wiec Go straszył.


To znaczy, że Bóg nie dopuszcza sytuacji w naszym życiu, z którymi sobie nie poradzimy?

Nie, Bóg nie dopuszcza na nas cierpienia ponad naszą miarę. Co więcej – daje środki do tego, by je przezwyciężyć. Zły duch natomiast wyolbrzymia trudności i przekonuje, że nie damy rady. Cała tajemnica w tym, by nie upadać na duchu. W konsekwencji kryzys prowadzi nas zawsze do czegoś dobrego.

Twój nowy audiobook "Jestem legendą" zwraca uwagę na Józefa Egipskiego, który miał silne doświadczenie kryzysu.

Tak. Józef to postać ze Starego Testamentu, którego bracia znienawidzili, ponieważ był ukochanym synem ojca, a ten darzył go szczególnymi względami. I pewnego dnia bracia sprzedali go jak zwykłego niewolnika. O Józefie nie można powiedzieć, że sam tę sytuację sprowokował. Nie otrzymał także od razu odpowiedzi, czemu ona miała służyć. Ostatecznie jednak doprowadziła do tego, że Józef stał się najpotężniejszą osobą na świecie. Potężniejszą nawet niż faraon. Stał się kluczową postacią dla narodu izraelskiego, a także i dla nas. A zaczęło się od tego, że zdradzili go najbliżsi. Ilu ludzi w takim momencie popełniłoby samobójstwo? A on zaufał Bogu. Później, kiedy już stanął na nogach, został fałszywie oskarżony o próbę gwałtu. Znów spotkała go niesprawiedliwość. A on, zamiast poddać się, w więzieniu uczył się zarządzania ludźmi i innych przydatnych umiejętności, które później wykorzystał.


To znaczy, że kryzys jest zwiastunem dobrej nowiny?

Jak najbardziej.

A jaki związek mają przeżywane przez nas kryzysy z krzyżem? Jak je do niego odnosić? Często spotykam się z tym, że cierpienie, które przeżywamy, także kryzysy, nazywa się krzyżem. Czy tak jest w rzeczywistości?

Dla mnie krzyż jest jeden: ten Jezusowy. Cierpieniem był on dla Jezusa, dla nas jest Drzewem Życia. Jego przekleństwo dla nas jest błogosławieństwem, a Jego cierpienie – zdrowiem. Dlatego dla każdego człowieka, który cierpi, krzyż Jezusa jest pocieszeniem. Pamiętasz, tę historię, kiedy Mojżesz wywyższył węża na pustyni? To było wtedy, kiedy na Egipcjan spadła plaga jadowitych węży. Jeśli kogoś ukąsiły, ten człowiek musiał umrzeć. A wtedy Bóg odpowiedział na błagalną modlitwę Mojżesza i polecił mu, by wystawił miedzianego węża pośrodku obozu. Od tej pory, jeśli kogoś ukąsił prawdziwy wąż, a człowiek spojrzał na miedzianego pośrodku obozu – przeżył. Ta historia dobrze obrazuje słowa Jezusa, kiedy mówił, że umrze na krzyżu, ale zostanie wywyższony, a każdy, kto spojrzy na krzyż, będzie zbawiony, a więc także uwolniony od cierpienia. Natomiast Jezus tak naprawdę nie mówił o krzyżu zbyt wiele w odniesieniu do nas. Poza słowami, że jeśli ktoś chce iść za Nim, ma wziąć swój krzyż i Go naśladować. Dla mnie kluczowe jest słowo „swój”. Co to znaczy? Dla Jezusa krzyż był symbolem miłości i pasji, także namiętności. I symbolem tego, jak wiele można zrobić z miłości. Dlatego, kiedy kieruje do nas te słowa, przede wszystkim mówi: „Rób to, co jest istotą twojego życia, twoją pasją i namiętnością”. Także namiętnością do osoby. Zadaj sobie pytanie, co lub kto jest największą miłością twojego życia, a wtedy będziesz wiedziała, co jest twoim prawdziwym krzyżem. Istotą życia jest pasja i miłość. A to nie jest źródłem krzywdzącego cierpienia. To tak jak sportowiec, który kocha to, co robi, i chce być w tym dobry, musi ćwiczyć i nieraz wstawać o świcie. To nie zawsze jest przyjemne (np. zakwasy w mięśniach). Ale czy on cierpi z tego powodu? Wie, co jest jego celem, dąży do niego i to go uskrzydla, i daje siłę. Nie zgadzam się z twierdzeniem, że gdy ktoś doświadcza jakiegoś nieszczęścia, to nazywa je krzyżem. Np. gdy masz dziecko i ono robi coś głupiego, co jest przeciwne twoim poglądom, to krzyżem nie jest dla ciebie dziecko, ani to, co robi, ale twoja miłość do niego, czyli zadanie, które masz do wykonania. Nie oznacza to, że masz się poddać biernie jego zachowaniu, ale masz zadawać sobie pytanie: „Co zrobić, by dobrze je wychować, jak mu pomóc, by było szczęśliwe? Jakie działanie podjąć?”.

To znaczy, że paradoksalnie może się zdarzyć, że kiedy człowiek odrzuca krzyż (w rozumieniu: miłość) z lęku przed cierpieniem, zamiast poczuć się lepiej, prowokuje kryzys?

Tak, bo odrzucenie miłości powoduje, że to puste miejsce zaczyna wypełniać lęk i wszystkie jego konsekwencje.


Zatem, kiedy pojawia się kryzys, to pierwszym pytaniem, które muszę sobie zadać jest: czy ja realizuję miłość mojego życia?

Tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz