Zawsze w postępowaniu z podwładnymi należy dostrzec żywe osoby, wykazać gotowość do osobistego kontaktu, starać się o serdeczne poznanie. Spotkanie z osobą, która zdaje sobie sprawę, że została rozpoznana i która słyszy wymienione własne imię, ma całkowicie inny charakter niż spotkanie, kiedy to — przeciwnie — trzeba powiedzieć: „Przepraszam, lecz kto ty jesteś? Skąd przybywasz?... Ach, tak, przypominam sobie... Ty jesteś ten a ten..." i kiedy recytuje się „to i tamto", całą fiszkę z kartoteki, wyuczoną na pamięć. Są to dwa różne aspekty poznania.
Przełożony generalny nie może znać w bezpośrednim spotkaniu każdego ze swych synów - zwłaszcza w wypadku bardzo liczebnego instytutu — jednak owo pragnienie komunii i wzajemnego poznania, docierające do poszczególnych jednostek, stanowi niejako duchową metodę, którą winna realizować na sobie właściwej płaszczyźnie i we własnym środowisku. Płynie stąd wprost nie dająca się wyrazić korzyść. Toteż przełożony, który w czasie wizytacji i ojcowskich wędrówek musi oczywiście doglądnąć wielu rzeczy, pierwsze miejsce wyznaczy dla swoich synów. Żadna osobistość nie będzie tak ważna, jak właśnie ci pokorni synowie, którzy są jego synami w komunii miłości i którzy wobec tego posiadają wszystkie prawa pierwszeństwa.
Jest to zasada, która obowiązuje zawsze, nawet wówczas, gdyby zjawił się sam imperator; skoro ojciec przybywa, dzieci — jeżeli są obecne — mają pierwsze miejsce. Należy mieć to na uwadze, często bowiem mentalność biurokratyczna również i nas wciąga w swoje tryby; sądzimy, że dla dobrego funkcjonowania owego aparatu biurokratycznego trzeba naszym stosunkom międzyludzkim wyznaczać miejsce poślednie. Miejmy się zatem na baczności. Może ktoś zauważyć, że stosowanie podobnej taktyki — to kierowanie się wyłącznie głosem serca. Istotnie, postępujemy tak, ponieważ tak nam dyktuje serce. To nie miejsce na jego umartwianie; tym bardziej, że jeżeli zawsze i wszędzie zachowujemy taką postawę, serce z biegiem czasu odczuje znużenie, wywołane nieustannym dawaniem siebie i służbą tym wszystkim, którzy mają prawo „karmić się" nami.
Wyrozumiałość. Obok obowiązku wzajemnego poznania istnieje jeszcze obowiązek wyrozumiałości. Musimy w tym wypadku wyzwolić się ze swego rodzaju przeświadczenia sugerującego, że przełożony, który bywa skłonny mówić raczej „tak" niż „nie" — to przełożony niezbyt poważny i nieodpowiedzialny. Nie wiadomo dlaczego przyjęliśmy ten jakiś komunał głoszący, że przełożony ma służyć wyłącznie za wędzidło, że ma być strażą ochronną, nadzorcą, żandarmem. Nie, absolutnie nie. Nie taki jest jego obowiązek pierwszy, główny, jedyny. Przełożony ma być animatorem, ma być kimś, kto porywa za sobą, pobudza, pomaga w noszeniu brzemion; ma dawać impuls, nie zaś hamować. Może oczywiście zaistnieć obowiązek powiedzenia „nie" oraz powinność zastosowania „wędzidła", będzie to jednak następstwem nieadekwatnej i nieuległej postawy podwładnego. Poczucie natomiast owego obowiązku mówienia „tak" musi być głęboko zakorzenione w duszy. Bywa bowiem często, że cierpka i surowa postawa, przyjęta w sprawowaniu urzędu, nadaje swoisty, chłodny ton wzajemnym stosunkom między przełożonym a podwładnymi. Nie zapowiada on żywego i głębokiego tętna miłości i komunii.
Mając jednak na uwadze owe fundamentalne dyspozycje miłości, nie możemy zapominać o tym, że przełożeni - właśnie w oparciu o motyw miłości - są obowiązani do ćwiczenia się szczególnie w pewnych cnotach, będących konkretnym i cennym wyrazem tej miłości, chociaż, jak wydaje się na pierwszy rzut oka, niezbyt mocno z nią związanych.
Cierpliwość. Pierwszą z tych cnót — rzecz oczywista — jest cierpliwość. Ta trudna cnota, którą — jak powszechnie się przyjmuje — przełożeni winni się odznaczać, nie może jednak być z kolei okazją dla innych do ćwiczenia się w cierpliwości. Nasza cierpliwość nie powinna być uciążliwa. Należy oszczędzać podwładnemu - i to zawsze - nieprzyjemnego wrażenia, że stał się „obiektem cierpliwości" dla swego przełożonego, w sposób szczególny zobowiązanego do zachowywania delikatnej miłości. Jeśli prawdą jest, że cierpliwość ma wielką wartość w stosunkach braterskich czy siostrzanych, to tym bardziej ma ją w stosunku między przełożonym a podwładnym. Święci dobrze tę cnotę rozumieli i gorliwie praktykowali. Przypomnijmy sobie chociażby epizod z życia św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Musiała wkładać wiele wysiłku, by z całą cierpliwością odnosić się do pewnej siostry, będącej zresztą swoistym typem oryginała. Udawało się jej zaś tak dobrze tę pogodną i serdeczną cierpliwość podtrzymywać, że współsiostra, o której mowa — rzec by można ogarnięta skrupułami — przyszła kiedyś do św. Teresy z zapytaniem o motyw tej szczególnej miłości. Zwodzić, i to przez długi czas, intuicję siostry nie domyślającej się, że owa rzekoma szczególna miłość — to po prostu cierpliwość! Łatwo się mówi! Trzeba spróbować! Podobne przykłady spotykamy w życiu świętych; musimy je mieć w pamięci.
Zaufanie. Druga cnota ściśle związana z miłością, jaką mają odznaczać się przełożeni — to zaufanie. Przełożony nie powinien być „fachowo" nastawiony na niedowierzanie. Nie jest policjantem, który, będąc zmuszony na mocy swego urzędu do przebywania w zawodowym świecie przestępczym i nie chcąc, by go oszukano, z nieufnością odnosi się do otoczenia. Przełożony jest głową rodziny świętych. Nie ulega bowiem wątpliwości, że nasza wspólnota zakonna, pomimo wszystkich swoich niedociągnięć, składa się z dusz, które habitualnie żyją w łasce Bożej, czyli są święte, są uczestnikami życia Bożego, są rodzeństwem Jezusa. Tak, mają swoje wady — musimy przyznać — są jednak dziećmi Boga. A zatem, czy ich staranie, by być w łasce Pana i by rzeczywiście, habitualnie zawsze w niej trwać, nie narzuca przełożonemu powinności zachowywania wobec nich postawy nieograniczonego zaufania? Można zawierzyć dzieciom Boga, można zawierzyć braciom Jezusa — i powinno się zawierzyć. Może ktoś powiedzieć tak: skoro nie należy ich dozorować, muszą udowodnić, że na to zasługują. My jednak ujmujemy tę sprawę inaczej; nadzór zastosujemy dopiero wtedy, kiedy oni sami swoim zachowaniem zmuszą nas do tego. Stosowanie stałego „nadzoru policyjnego" jako metody, powoduje straszliwą deformację duchową, często zaś jest również przyczyną późniejszych, pożałowania godnych trudności, takich jak: brak zaufania i chłód między przełożonym a podwładnym czy swoisty rodzaj niekomunikatywności, która — chociaż poprawność ułożenia jej nie uwidacznia — nie sprzyja komunii serc.
Duch zaufania! Mając go na uwadze, musimy w naszym życiu zakonnym uniknąć innego jeszcze niebezpieczeństwa; nie jest zaś ono urojeniem. Chodzi o to, że osoby winne jakiegoś uchybienia są zakodowane w sercu i w duszy przełożonego, a pamięć o nich na wieki tam utrwalona. Błąd, słabość, złośliwy czyn, grzech mogą zdarzyć się w życiu każdego, ponieważ wszyscy jesteśmy grzesznikami. Przybieranie jednak postawy agentów policji, gromadzących odciski palców, aby je potem pilnie przechowywać — to czyn niewłaściwy dla przełożonych; to system niedopuszczalny. Owszem, zdarzają się sprawy wielkiej doniosłości, epizody, które mogą mieć swoje znaczenie i konsekwencje, fakty, których niepodobna naprawić... Co jednak powiedzieć w wypadku, kiedy odbywając wizytację i zwracając się do przełożonego domu: „Jakże mają się twoi synowie?" — słyszę w odpowiedzi: „O, Ojcze, mam wielki cierń w sercu. Ubiegłego roku, w sam dzień Bożego Narodzenia, powiedziałem do ojca N., by wygłosił homilię na Mszy św., a on tego nie uczynił! Wezwałem go; on zaś mi powiedział, że był zbyt zmęczony i że powinienem go zrozumieć. Co Ojciec o tym myśli?" — „Myślę, że o tym zeszłorocznym zdarzeniu powinno się już zapomnieć! Gdyby to był nałogowy buntownik, ktoś, kto systematycznie tak postępuje, to co innego... Nie spowiada się Ojciec każdego tygodnia? A gdyby tak Pan stale wyrzucał Ojcu jego nędzę? Wydaje mi się, że trzeba już o tym zapomnieć. Nie przyszedłem tutaj, by słuchać czegoś, co aż nazbyt dobrze znam: grzesznikiem jestem, grzesznikami jesteśmy wszyscy".
A zatem — winniśmy być sercem Boga, tym sercem, które, jak sami przyznajemy, nie pamięta przewinień. Postawa zaufania i komunia miłości są niezbędne.
Przełożony jako zasada wzajemnej komunii podwładnych. Innym aspektem miłości, o jaką winni się starać przełożeni, jest współpraca autorytetów, ich wzajemne współdziałanie, zmierzające przede wszystkim do tego, by życie zakonne uczynić komunią. Nie ma niczego ważniejszego w działalności przełożonych nad pogłębianie owej wzajemnej łączności dusz konsekrowanych. Jest to ich zasadnicze zadanie. Skoro bowiem naprawdę angażujemy się w służbę miłości Bogu i człowiekowi, winniśmy — rzecz prosta — nieustannie zwracać uwagę na to, jaką tu zachowujemy postawę i zawsze mieć przed oczyma jej konsekwencje. Trzeba to dobrze zrozumieć. Chodzi o miłość, zawsze o miłość — ale właściwie pojętą.
Nadmierna roztropność, przesadna dyplomacja i kalkulacja — niepodobna zaś przypuszczać, że podwładni nie dostrzegają tej taktyki — mogą również wplątać się w wątek życia zakonnego. Tego jednak być nie powinno. Przełożeni mają poświęcać się wyłącznie „grze" miłości — nigdy zaś innej! Mają włączyć się w nią z pełnym zaangażowaniem i oddać się jej całkowicie. A zatem, podejmując osobiste decyzje, wygłaszając własne opinie, organizując dzieła, wypełniając zadania, jakie im narzuca powierzony urząd, muszą zawsze pamiętać o tym, by na pierwszym miejscu stawiać wymagania miłości.
Ten złożony i wieloaspektowy problem — chodzi tu bowiem o istoty żywe, a zarazem o cały instytut — ma wymiar otwierający się na miłość. Nie możemy go spychać do zakamarków podświadomości, gdyż wtedy nie stanie się on tym wymiarem, którym zajmiemy się na ostatnim miejscu. Przeciwnie, musimy wysunąć go na pierwszoplanową pozycję. Spostrzeżemy wówczas ze zdumieniem, że pewne problemy, zdawałoby się najbardziej zawikłane, znajdą całkiem nieoczekiwanie — przy zastosowaniu tej metody — pomyślne rozwiązanie; znajdą zaś właśnie dlatego, że rozpatrzono je pod kątem wyeksponowanej na pierwsze miejsce, właściwie pojętej miłości.
Miłość wyrażona modlitwą. Innym jeszcze przejawem miłości ku podwładnym, o którego tajemnicy — rzecz zrozumiała — nikt się nie dowie, który świadków mieć nie będzie, jest modlitwa.
Miłość wyrażona modlitwą. Innym jeszcze przejawem miłości ku podwładnym, o którego tajemnicy — rzecz zrozumiała — nikt się nie dowie, który świadków mieć nie będzie, jest modlitwa.
Przełożeni winni modlić się za swoich podwładnych — to oczywiste. Uważajmy jednak, by ta oczywistość nie była jedną z tych spraw, o których — właśnie dlatego, że tak oczywiste — nie myślimy, nie myśląc zaś, łatwo zapominamy. Jezus modlił się za swoich (por. J 17, 9). Przełożeni winni czynić to samo; winni modlić się za swoich podwładnych, i to za wszystkich: za tych, których znają, i za tych, których nie znają. Winni ogarniać swoją modlitwą ich potrzeby i troski, ich cierpienia i słabości, ich osobistą odpowiedzialność. Winni również błagać Pana o Jego dar dla własnego serca — o intuicję uprzedzającej miłości. Przełożony, który prosi Boga o miłość jak gdyby charyzmatyczną, nie jest w swojej modlitwie zarozumiały. Nie. Zanosi on raczej jedną z tych modlitw, które podobają się Panu i które — kiedy zanoszone są w pokorze i w ufności — zawsze bywają wysłuchane.
A zatem, reasumując: wobec Boga trzeba zachowywać postawę wsłuchania oraz pełną gotowości i wdzięczności postawę Madonny; wobec siebie — prawdę w pokorze; wobec bliźniego — miłość. Miłość ta winna być pojmowana przede wszystkim jako komunia i jako staranie o jedność wspólnoty zakonnej, stanowiącej w sposób coraz pełniejszy owo „unum" Chrystusa z Ojcem, które jest zasadniczą inspiracją całego naszego zakonnego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz