Świadectwo Piergiorgio Confalonieri

Zwykle patrzymy na śmierć z dwóch skrajnie różniących się punktów widzenia. Albo z przesadną emfazą (mam tu na myśli wzniosłe, publikowane na łamach gazet nekrologi), albo staramy się odsunąć ją w cień. Coraz więcej jest domów pogrzebowych, pozwalających uniknąć pożegnania zmarłego w domu. Istnieje też niebezpieczeństwo, że śmierć zostanie sprowadzona do gry komputerowej dla dzieci.

Jedna rzecz się tylko nie zmienia. Kiedy nadchodzi śmierć, zawsze wydaje się, że atakuje z ukrycia. Mówiąc z perspektywy człowieka śmierć to absurd, o którym lepiej nie myśleć. Łudząc się, że życie może trwać w nieskończoność uważamy, że śmierć zdarza się tylko innym. Bardzo trudno jest dostrzec w śmierci naturalne ujście życia, czyli drugą stronę tajemnicy, dzięki której dostrzegliśmy światło. A co Giuseppe Lazzati myślał o śmierci? Wydaje mi się, że niewiele mówił na ten temat. Zachowywał się bardzo dyskretnie i powściągliwie, kiedy trzeba było otworzyć własne serce. Był także (my, starsi wiemy o tym dobrze) bardzo wyrozumiały dla młodych ludzi. Starał się przy tym, nie ujawnić czegoś, co mogłoby wzbudzić u nich jakieś nieodpowiednie uczucia. Można to wywnioskować na przykład z tonu, jakim informował o śmierci jednego z naszych współbraci z Instytutu. Pierwsze przypadki śmierci w Instytucie były dość tragiczne. Ettore Oltrabella zmarł przedwcześnie na zapalenie nerek. Felice Solaro zginął od serii z pistoletu maszynowego w banku w Desio, a Antonio Corbetta zginął w wypadku samochodowym na autostradzie z Brescii do Mediolanu. Były to wydarzenia tragiczne. A jednak Lazzati, kiedy informował o tym współbraci, bardzo powściągliwie nawiązywał do śmierci. Pamiętam, że pewnego razu, w wigilię święta Chrystusa Króla (pewnie kilku przyjaciół, którzy byli wtedy obecni także to pamięta) nie wiem dobrze, którego roku, Lazzati usiłował nas skłonić do refleksji nad krótkością życia. (Zmarł właśnie jeden z naszych starszych współbraci). Nagle jeden z nas poczuł się źle. Zasłabł i został wyniesiony z sali. Na szczęście szybko wrócił do siebie. Zauważyłem wtedy, że Lazzati przez chwilę był zdezorientowany tym dziwnym zbiegiem okoliczności. Szybko jednak wziął się w garść i kontynuował wykład.

Kiedy pełniłem obowiązki jego szofera, pewnego dnia, nie wiem w jaki sposób, zaczęliśmy rozmawiać o śmierci. Nie pamiętam już dziś z jakiego powodu. Pytacie, jakim sposobem zostałem jego kierowcą? W tamtych czasach byłem dyrektorem internatów dla studentów wydziału medycznego w Rzymie i czasami woziłem Lazzatiego po zatłoczonej i chaotycznej stolicy. Dobrze byłoby napisać kilka stron na temat rozmów z Giuseppe Lazzatim w aucie, szczególnie gdy był z nami nasz Gaetano. Zdarzały się także zabawne przypadki, bo Lazzati, jak wiadomo nie mając prawa jazdy, myślał że samochodem można dojechać wszędzie. Trudno go było przekonać, że wprawdzie (zwłaszcza w Rzymie) znaki drogowe są rzeczą względną, ale jednak należy się do nich stosować. Mówiąc o papieżu Janie XXIII, Lazzati wtedy w samochodzie powiedział, że umrzeć to trochę tak, jak otworzyć drzwi. Nigdy wcześniej tego nie słyszałem. Po prostu, i to są jego słowa, naciskasz na klamkę, popychasz lekko drzwi i oto jesteś po drugiej stronie. Ba, tak się tylko mówi, pomyślałem wtedy. Nigdy bym nie przypuszczał, że zmienię zdanie, kiedy będę przy nim w ostatnich momentach życia. Dyżurowałem przy nim ostatniej nocy. Wypadła wtedy moja kolej. Dyżurowaliśmy na zmianę z Gaetano, o którym wspomniałem wcześniej. Kiedy tylko wszedłem do pokoju, Giorgio Sala pokazał mi walizkę, w której rodzina przyniosła starannie złożone ubranie, a potem odszedł ze łzami w oczach. Drobny szczegół: widzieć łzy Giorgio Sala to wydarzenie wstrząsające samo w sobie. Później przyszedł także profesor, który opiekował się Lazzatim i zmierzył mu ciśnienie. Pokręcił głową, bo było bardzo niskie, około sześćdziesięciu. Profesor powiedział mi wtedy: „Proszę zawiadomić rodzinę. To kwestia godzin.” Wezwano również kapelana, który zaczął po łacinie odmawiać modlitwy. Lazzati słuchał skupiony. Musiał bardzo cierpieć. Śmierć nie jest rzeczą łatwą, jak sam mi powiedział. Ale udawało mu się zachować spokój. Była wigilia Pięćdziesiątnicy więc zacząłem odmawiać „Veni sancte spiritus”. Usłyszałem jak mówi, że czeka na Ducha Świętego, by wziął go do siebie. U jego wezgłowia stanęli członkowie najbliższej rodziny: pani Giannina, brat Gaetano i przewodniczący Instytutu Armando Oberti. Po tym, jak drżącą ręką zrobił znak krzyża, w geście ojcowskiego błogosławieństwa, jego oddech zaczął robić się coraz krótszy. Zgasł nad ranem w niedzielę 18 maja 1986 r . 

Przypomniałem sobie modlitwę o dobrą śmierć, przez niego samego ułożoną, którą odmawialiśmy podczas comiesięcznych dni skupienia. Była mniej smutna niż modlitwa Alfonso de’ Liguori. Jej słowa brzmiały: „Niech łaska Twoja Panie sprawi, by śmierć nasza, którą już teraz przyjmujemy w chwili i w okolicznościach zgodnych z wolą Ojca, stała się arcydziełem naszego życia”.

Któż wie, dlaczego wyobrażamy sobie, że świętość składa się z rzeczy wyjątkowych, a święci umierają w sytuacjach nadnaturalnych jak na filmie i to jeszcze z podkładem muzycznym. Owej upalnej nocy, na początku lata, przez otwarte okna jakiegoś mieszkania dobiegały echa piosenki, podobnej do śpiewu góralskiego chóru, który Lazzati tak lubił. Tym, co zdumiewa w śmierci Założyciela Instytutu, to zupełnie naturalny sposób, w jaki odszedł... Jak Jezus, który powierza się Ojcu. Tylko taka śmierć jest rzeczywiście przejściem z jednego pomieszczenia do drugiego, jak mówił, staje się arcydziełem życia. To chyba najpiękniejsze epitafium. Mam nadzieję, że potrafię wykorzystać tę lekcję. 

"Comunicare" 10/2009