Spieszmy się kochać ludzi, lak szybko odchodzą, zostaną po nich buty i telefon głuchy... Ulubione zdanie Lilki z poezji ks. Twardowskiego... Wczoraj odprowadziliśmy ją na bródnowski cmentarz, nie spiesząc się, bo była to ostatnia wspólna wędrówka. Było nas wielu, bardzo wielu. Biskupi, kapłani i klerycy pan z nogą w gipsie, młodzi i starzy, niesforne dzieci i kulturalni rodzice, senatorowie i służące, biedni i bogaci. Wszyscy staliśmy się jakoś sobie bliscy dzięki Lilce - Marii Wantowskicj, która umiała jednoczyć ludzi przez miłość.
Lilka to część historii naszego życia, to część historii Warszawy. Była tak jardzo obecna, ze często niewidoczna. Tak bardzo chciała mówić o tym co najważniejsze, ze czasem znaliśmy jej mowy na pamięć. Może denerwując się że są przydługie i patrząc na zegarek, że późno i trzeba wyjść dyskretnie aby nie zranić jej serca, którym obejmowała wszystkich ludzi, tworząc , Rodzinę Rodzin . Dawno zaczęły się początki „Rodziny Rodzin". Wielu z nas ich nie pamięta. Były to początki nieoficjalne, jeszcze podczas walki o niepodległość Warszawy i Ojczyzny. Lila była wówczas młodziutką łączniczką AK Niedługo przed śmiercią otrzymała znak z tamtych lat — odznakę AK, krzyż powstańczy Warszawę powstańczą znaliśmy z Liii przekazu. Mieszkała obok bródnows-kiego cmentarza. Ten cmentarz znaliśmy też z jej opowiadań.
Formalny początek ruchu „Rodziny" datuje się od 1952 r. Był to czas terroru komunistycznego. Wspólne przeżywanie walki o niepodległość Polski stworzyło pomiędzy ludźmi głębokie więzy przyjaźni. Ci, którzy przetrwali postanowili być razem w latach zamętu społeczno-politycznego. Postanowili stworzyć więzy wzajemnej solidarności rodzinnej. Razem łatwiej iść i rozumieć jak w zniewolonej Ojczyźnie, w zgruzowanej Warszawie, w wielkim bloku anonimowych ludzi, często w wielorodzinnych mieszkaniach, w skromnych warunkach materialnych, jak nie stracić kierunku, jak utrzymać busolę, jak wspomóc własną rodzinę, jak me zgubić własnej przynależności do Kościoła i Narodu? Opatrzność Boża tak pokierowała, że ludzie ci na drodze swej spotkali kardynała Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Polski. Spotkali go dzięki temu że wcześniej poznała go Lila — członkini Instytutu świeckiego, którego ks. Prymas był założycielem i ojcem duchownym.
Poznałam Lilkę, kiedy zrezygnowała z pracy naukowej. Była doktorem nauk humanistycznych, specjalistą od Konopnickiej. Myślę, że jak każdy wybór tak i ten nie był łatwy. Ale Lila stale spieszyła kochać, oddalając się od siebie, a nie od świata i nie od ludzi. Dlatego wybrała to, co trudniejsze. Zamiast specjalizacji z Konopnickiej Lila zrobiła specjalizację z tego co najtrudniejsze...
Lilka kochała ludzi pojedynczo. Każdego widziała, a gdy nie widziała kogoś długo, to jakoś bolało jej serce. Chciała nas mieć blisko.
Od rana przygotowywała posiłki, bo przyjedzie chory pan z Katowic lub przyjdą klerycy, albo nasze dziewczyny, które przez cały dzień nie będą miały okazji zjeść czegoś ciepłego. Dawała, nie mając. Dawała, otrzymując rentę! Umiała dawać nie żałując.
Bardzo chorowała, cierpienie stało się jej drogą życia. Podobno więzienie w 1948 roku złamało jej zdrowie. Siedziała wówczas kilka tygodni w ciemnym karcu, bez żadnego światła.
Od kiedy poznałam Lilkę, pamiętam ją zawsze z poduszką elektryczną, lekami i z uśmiechem. Umiała cierpieć jak niewielu, cierpienie fizyczne było jej największym krzyżem. Lilka była ogromnie wrażliwa. Każdy brak miłości, akceptacji, serdeczności, wyrozumiałości, nie oszczędzały jej serca. Ból jej jednak nigdy nie zamieniał się w zamknięty rozdział kontaktów. Jeśli, to w płacz prywatny i w modlitwę. Była człowiekiem modlitwy. Do znurzenia Panu Bogu powierzała każdą sprawę i każdego człowieka. Miała cierpliwość do ludzi, umiała przebaczać zawsze, choć nie zawsze zapominała. Była w tym taka zwyczajna, ludzka.
Lilka nosiła zegarek, ale często się spóźniała, zatrzymywana przez jakąś „miłość". Jakimś dziwnym trafem, a może nie trafem, zegarek, który nosiła, zatrzymał się w dniu jej śmierci, a potem pędził jak szalony, spiesząc się z Lilką... Jeśli nie wierzycie, zapytajcie Basi, która była przy jej śmierci.
Lilka spieszyła, by kochać Ojczyznę. Tę miłość głęboko wpisała we własne życie. Wpisała ją również w statut i życie „Rodziny Rodzin". O tej miłości umiała mówić najlepiej. Umiała przekonywać do „Polski z raną", do tej tajemnicy, bez której człowiek odarty jest z siebie samego.
Noce modlitwy za Ojczyznę, podczas których chciało się spać, ale bez których bylibyśmy słabsi i ubożsi — Lilce też zawdzięczamy. Była w tym nieustępliwa, choć sama najsłabsza. Wielu z nas mówiło: „Ona ma jednak zdrowie". A ona miała wiarę, która nie szuka w książkach i nie pyta — dlaczego? Ona wiedziała, że tak trzeba.
Lilka pielgrzymowała do Częstochowy. Zabierała ze sobą cały pociąg ludzi. Z tego miejsca, z Jasnej Góry widziała też lepiej Polskę. Kiedy zdrowie i siły pozwoliły — chodziła pieszo. A potem, aby być blisko pielgrzymujących — jeździła nocą z lekarzami, lekami i dobrym jedzeniem. Chciała powiedzieć o swojej obecności i miłości. Daję słowo, że gdy chodziło o ludzi i wielkie sprawy, to Lilka potrafiła wcale nie spać lub spać „na jedno oko". Kto tak potrafi?
Nie mówcie, że nie ma ludzi niezastąpionych. Lilka, choć zastępowana, jest niezastąpiona.
Wędrując z Lilka na ostatnim wspólnym wędrowaniu przez Warszawę, powtarzałam: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą, zostaną po nich buty i telefon głuchy".
Krystyna Czuba
W: Dla Boga i świata, świeccy konsekrowani, Kielce 1993.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz