Chrześcijańska przygoda (4)

IV. „NIE" DLA FASZYZMU

W 1939 roku Lazzati uzyskał docenturę i prowadził wykłady z literatury wczesnochrześcijańskiej w Uniwersytecie Katolickim. Katedrę otrzymał dopiero w 1958 roku, wygrywając konkurs zorganizowany przez Uniwersytet w Bari. To znaczne opóźnienie zostało spowodowane różnymi czynnikami. Przede wszystkim wojną oraz deportacją do Polski i do Niemiec - od września 1943 do sierpnia 1945; następnie działalnością polityczną w Konstytuancie, a potem w izbie poselskiej.

Profesor zaczął swój pierwszy cykl wykładów z literatury wczesnochrześcijańskiej komentarzem do Listu do Diogeneta, tekstu z pierwszych wieków Kościoła (II wiek), w którym podkreśla się powołanie chrześcijan do bycia „duszą świata". Pozostanie on ulubionym źródłem inspiracji Lazzatiego, także w wyborach politycznych. List był dla profesora manifestem chrześcijaństwa sprzed edyktu mediolańskiego; przedstawiał ideał chrześcijanina, który solidaryzuje się z ludźmi swojej epoki, nie różni się od nich, a jeśli już, to chyba tylko tym, że jest duszą i sumieniem świata.

Nieznany autor tekstu odpowiadał znamienitej osobistości świata pogańskiego, o imieniu Diogenetus, odpierając zarzuty o nieuczestniczeniu w życiu społecznym, często kierowane do naśladowców Jezusa z Nazaretu, i bronił tezy o ich pełnym „zanurzeniu" w społeczeństwie, ale takim zanurzeniu, które nie oznacza utraty własnej tożsamości. Innymi słowy, chrześcijanin w swoim byciu w świecie powinien przestrzegać pewnego rodzaju paradoksalnej zasady, to znaczy nie identyfikować się we wszystkim z mentalnością świata. Zresztą „paradoksalne" są także błogosławieństwa ewangeliczne, jak i całe życie Jezusa, który z pewnością nie może być oskarżony o wyobcowanie z życia swoich ziomków.

Lazzati odwołując się do fragmentu Listu -„tym, czym dusza jest dla ciała, tym chrześcijanie są dla świata", chciał powtórzyć jeszcze raz, że „chrześcijaństwo jest duszą świata i powinno być autentyczne, żeby pociągnąć za sobą wielu". I wydaje się, że ten „zadziwiający dokument", jak go określał, miał ogromny wpływ na ukształtowanie specyficznych cech jego własnej duchowości katolika świeckiego.
Dla Lazzatiego to, co było wartością w latach 160-180, nie mogło nie być ważne także w wigilię roku dwutysięcznego. Wzajemnej relacji Kościół-świat nie może określać ucieczka w „swego rodzaju bezpłodną anielskość, w imię źle pojętego prawa transcendencji", ani też przyjęcie „postawy czysto światowej, w imię źle pojętego prawa wcielenia; właściwym rozwiązaniem jest zaangażowanie i współuczestnictwo chrześcijan, którzy będąc zaczynem, akceptują wartości tego świata, zbawiając je i jednocześnie ubezpieczając za pomocą «soli» ewangelicznej".

Uniwersytetowi Katolickiemu Lazzati poświęcił prawie 57 lat swojego życia. Zapisał się nań jako student pierwszego roku w 1927, a odszedł l listopada 1983, po piętnastu latach rektoratu, jednego z najtrudniejszych i zarazem najbardziej owocnych w historii tej instytucji.
Powiemy później o okresie rektoratu i o klimacie kontestacji studenckiej z 1968 roku, w którym się hartował. Na razie przedmiotem naszego zainteresowania będzie „wycinek" z jego badań naukowych.

Praca dyplomowa, która tak pochłonęła Lazzatiego, dotyczyła przede wszystkim konfliktu między Teofilem, prototypem biskupa-polityka, a Janem Chryzostomem - świętym biskupem Bizancjum (jeden z wielu ojców Kościoła), całkowicie oddanym trosce o zbawienie dusz. Problem niełatwej harmonii między życiem religijnym a działalnością polityczną miał się stać dla Lazzatiego przedmiotem nieustannych przemyśleń i ponadto tematem ostrych polemik.

Już wówczas nie brakowało okazji do sporów z tego powodu. Od wiosny roku 1940, kiedy Italia Mussoliniego wkraczała w wojnę, niektórzy wykładowcy Uniwersytetu Katolickiego zadawali sobie pytanie, jaką postawę wobec nowej sytuacji powinni przyjąć katolicy. Trzeba stwierdzić, że walec propagandowy reżimu, tego reżimu, na który ojciec Gemelli spoglądał początkowo dość przychylnie, okazał się nieskuteczny wobec środowiska uniwersyteckiego w Mediolanie. Raczej odwrotnie, rozbudzał w najlepszych zmysł krytyczny.

Do spotkań odbywających się w gronie uniwersyteckim dołączyły się szybko inne, o znacznie większej nośności. Dyskusja zataczała coraz szersze kręgi, wykraczając poza temat nieuchronnego konfliktu wojennego. Jakiś proroczy zmysł niektórych profesorów oraz patrzenie w dłuższej perspektywie skłaniały do trzeźwej analizy tego, co było kryzysem całej cywilizacji zachodniej i do stawiania hipotez dotyczących możliwych dróg rozwoju sytuacji politycznej we Włoszech. Innymi słowy, wyczuwano już upadek faszyzmu i przygotowywano się na inne rozwiązania. Usiłowano stworzyć program kulturalny i polityczny z myślą o budowie państwa demokratycznego i udziale jak najszerszych kręgów społeczeństwa w życiu politycznym kraju.

Wybór bohatera pracy dyplomowej, uczyniony przez Lazzatiego, rzuca światło na kierunek jego zainteresowań naukowych - literaturę wczesnochrześcijańską. Od młodości Giuseppe pasjonował się pismami Ojców Kościoła, a na studiach stali się oni, także za sprawa, ks. Ubaldiego, ulubionym przedmiotem badań.

W szczególności zajmował się: Klemensem Aleksandryjskim, Bazylim, Augustynem, nieznanym autorem Listu do Diogeneta i Ambrożym. Tym ostatnim zajmie się ponownie, w sposób bardzo gruntowny, po powrocie z niewoli, a następnie po zrzeczeniu się obowiązków politycznych, kiedy to znowu podejmie pracę naukową. Nie będzie ona jednak już nigdy tak intensywna jak na początku, z powodu wielu zajęć zlecanych mu przez hierarchię kościelną, a których nigdy nie odrzucał.

Wybór Ambrożego nie tyle był podyktowany głębokim szacunkiem dla wielkiego mediolańczyka, ile fascynacją świętym biskupem, albo jeśli wolimy - z powodu pewnych jego cech, w których Lazzati rozpoznawał samego siebie. Istotnie, Ambroży był za pan brat z autorami klasycznymi i z ich systemem wartości, na który, po gruntownej lekturze Biblii i Ojców Kościoła (przede wszystkim greckich), rzucił światło Ewangelii.

Jako rektor Uniwersytetu Katolickiego Lazzati zorganizował wielki międzynarodowy kongres naukowy z okazji 1600 rocznicy mianowania Ambrożego biskupem Mediolanu i następnie opublikował dorobek kongresu w dwu tomach przez siebie zredagowanych. Zresztą, już od 1940 roku Lazzati interesował się hymnami Ambrożego i jego dziełami. Krótko mówiąc, poznał go dobrze i polubił, zwłaszcza za umiejętność postrzegania wartości ludzkich przez pryzmat wiary. Była to lekcja, której Lazzati nie zapomniał nigdy. Miał w zwyczaju powtarzać jedno zdanie Ambrożego, które doskonale pasowało do jego stylu: Nova semper quaerere et parta custodire - „Szukać zawsze nowych rzeczy, zachowując jednocześnie tradycję".

Przewodniczenie mediolańskiej Młodzieży Katolickiej mógłby ktoś uznać za najpiękniejszy okres w życiu Lazzatiego. Jednakże wtedy granice swobody myśli i własnej inicjatywy w działaniu były mocno zawężone. Akcja Katolicka została pomyślana jako organizacja współpracująca z hierarchią kościelną w jej działalności apostolskiej i posłuszeństwo oraz pewnego rodzaju dyrygowanie było tam wtedy regułą.

Problemy pojawiły się później, z chwilą, gdy dojrzały u Lazzatiego jak najbardziej własne zamierzenia i plany. Oprócz tego młody przewodniczący musiał dość szybko stawić czoło problemowi szczególnej wagi dla katolików - postawy wobec reżimu faszystowskiego.

Już w 1938 roku można było powiedzieć, że włoskie środowiska katolickie były pod tym względem podzielone. W wielu kręgach niepopularne było przymierze Mussoliniego z Hitlerem, któremu Pius XI, mediolańczyk z pochodzenia, ostro wyrzucał wrogość w stosunku do Kościoła. Niepopularna była antyżydowska, rasistowska kampania, w końcu niepopularną miała się okazać agresywna wojna u boku Niemiec, prowadzona bez odpowiedniego przygotowania, z katastrofalnymi skutkami od samego początku.

W latach przewodniczenia Lazzatiego, przede wszystkim między rokiem 1941 a 1943, w Stowarzyszeniu Młodzieży Katolickiej, najliczniejszym we Włoszech, dojrzewała wyraźnie postawa opozycyjna w stosunku do faszyzmu. Stowarzyszenie nie miało oczywiście charakteru politycznego, niemniej w imię wartości religijnych, którymi się kierowało, dokonywało krytyki niektórych decyzji politycznych reżimu jako niezgodnych z sumieniem chrześcijańskim. Właśnie w tym względzie Giuseppe był przykładem dla wszystkich z powodu odwagi, z jaką już wówczas bez „owijania w bawełnę" potępiał wojnę i niektóre decyzje reżimu. Taką samą konsekwentną odwagę okazał w czasie pobytu w obozie nazistowskim.

Ksiądz Piętro Zerbi, prorektor Uniwersytetu Katolickiego, który poznał Giuseppe w roku 1939, a potem współpracował z nim w Uniwersytecie mediolańskim, podkreśla „heroiczne oddanie dla pracy" u swojego byłego przełożonego:

Zauważyłem, że Lazzati nie mówił nigdy „nie" o jakiekolwiek wystąpienie by go poproszono; nawet jeśli chodziło o udanie się do nieznanej parafii w celu przedstawienia młodzieży studenckiej dowodów na istnienie Boga. Mówił nam, że dla Pana i dla braci trzeba trochę pocierpieć. Rozmawiając z nami, wspominał o niewysłowionej radości, jaką odczuwał w pewne wieczory, kiedy śmiertelnie zmęczony stwierdzał: „Dzisiaj dałem Bogu wszystko, co mogłem dać". Zrobiło to na mnie wrażenie i wzruszyło mnie. Wyczuwałem, że bije źródło, które zasila to wszystko; myślałem wtedy o szczególnym poświeceniu się dla głoszenia, na różne sposoby i przy każdej okazji, Chrystusa i Ewangelii.

Powszechnie przypisywana mu charyzma wychowawcy ujawniła się z nieprzeciętną siłą przyciągania właśnie w czasach, kiedy działał wśród Młodzieży Akcji Katolickiej. Lazzati był wielkim formatorem młodych sumień i doświadczonym pedagogiem. Od swojej młodzieży wymagał wiary silnej i świadomej, wspartej stosownymi studiami, tak by można było obronić się w zderzeniu z kulturą świecką. Do tego celu szczególnie skuteczne okazywały się organizowane przez niego trzy lub czterodniowe spotkania, podczas których potrafił zelektryzować słuchaczy pełnymi żaru słowami - owocem swoich przeżyć.
Przede wszystkim przekonywał swoim przykładem. Wystarczyło zobaczyć go modlącego się, by zrozumieć, że miał żywy kontakt z Bogiem. „Nie zdziwiłbym się, gdybym dowiedział się pewnego dnia - pisze jeszcze raz Zerbi - że osiągnął on w modlitwie wysoki stopień zjednoczenia z Bogiem".

Żarliwość modlitwy nadawała jego słowom siłę przekonywania, absolutnie wyjątkową. Przede wszystkim młodzi rozumieli, że to, co mówił, wypływało z głębi jego wnętrza.
Nawiązując do tego, biskup Piętro Rossano w homilii podczas mszy św. w trzydziestym dniu po śmierci Lazzatiego powiedział:

Zakończę świadectwem przekazanym mi w tych dniach przez przyjaciela. Kilka lat temu w czasie seminarium poświęconego Maritainowi w programie dnia była umieszczona msza poranna. Ów przyjaciel pierwszego dnia poszedł do kaplicy nieco wcześniej, przed mszą, by odmówić brewiarz: miejsce było puste, tylko w jednej z ławek siedział profesor Lazzati. Następnego ranka przyjaciel poszedł jeszcze wcześniej do kaplicy, by więcej czasu poświęcić brewiarzowi: kaplica była pusta, ale profesor Lazzati już tam był. W tajemnicy więc ów przyjaciel chciał wypróbować samego siebie i trzeciego dnia przyszedł bardzo wcześnie do kaplicy, ale kiedy otworzył drzwi, tak jak w poprzednich dniach, zobaczył profesora Lazzatiego, który już tam był: bez książek, bez brewiarza, sam na sam z Bogiem. I dlatego wierzymy, że Pan przyjął go do siebie. Spróbujmy i my brać z niego przykład!

Czym dla Lazzatiego była Akcja Katolicka i co o niej myślał? Pytanie jest ważne, ponieważ w tym, o czym mówiliśmy, wyprzedzał on swoją epokę. Dzisiaj, po Soborze Watykańskim II, świeccy znaleźli swoje miejsce w Kościele; także ostatni Synod Biskupów zajmował się dogłębnie tą sprawą. Również papież poświęcił temu dokument Christifideles laici. Ale w latach trzydziestych i czterdziestych wzrastała tendencja do organizowania za pośrednictwem Akcji Katolickiej wielkich rzesz młodzieży także z celem wpływania na politykę. Wszyscy mamy w pamięci olbrzymie wiece w Rzymie. Lazzati natomiast od ilości wolał jakość. Jego wizja była odmienna, ale zgodna z Ewangelią mówiącą o „małej trzodzie"; zresztą, orędzie Ewangelii nigdy nie było głęboko przeżywane przez całe masy. Lazzati uważał, że bardziej niż formacją chrześcijańską „całej" młodzieży w parafii, trzeba zająć się formowaniem „apostołów", to znaczy „wysłanników" Ewangelii, którzy powinni stać się „zaczynem" w masie.

Dziś, patrząc z perspektywy lat, należy chyba przyznać rację Lazzatiemu. Wybrał on religijność, która wymaga intensywnej pracy wewnętrznej, i postawił przede wszystkim na jakość.

Stwierdzenie to nie ujmuje nic osobom godnym szacunku, które poszły inną drogą, z równie dobrą intencją i być może w tamtym konkretnym momencie osiągnęły owoce bardziej widoczne.

Świadectwa tych wszystkich, którzy mieli szczęście słuchać przewodniczącego Młodzieży Akcji Katolickiej, zgodnie podkreślają wyjątkowe zdolności oratorskie Lazzatiego. Oto jedno z takich świadectw:

Kiedy wobec zebranej młodzieży rozpoczynał swoje wystąpienie, słuchacze zaczęli ulegać fascynacji jego sposobem wyrażania myśli poprzez budowanie ciągów logicznych, czasami zbyt długich, i zamykanie ich nieskończoną ilością pytań. Krzyk radości i podziwu wybuchł pod koniec ostatniego wykładu, kiedy powiedział, wstrząsając nieco audytorium: „Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął" (Łk 12, 49). Także Lazzati uległ atmosferze ogólnego entuzjazmu i miał łzy w oczach.

Pewnego razu jeden z jego przyjaciół załatwił dwa bilety do teatru La Scala, gdzie grano operę „Parsifal". Ponieważ był to okres Wielkiego Postu, Lazzati nie skorzystał z tej okazji, a wiadomo, że bardzo lubił to dzieło Wagnera. Wspominam o tym, by podkreślić powagę, z jaką przestrzegał zasad, które wybrał z własnej woli.

Ale świadectwo największej wagi, z tego okresu, pochodzi od brata Carla Carretta, który tuż po nawróceniu przyjechał do Mediolanu odbyć służbę wojskową i wychodząc wieczorami na przepustkę, często wstępował pomodlić się do kościoła Św. Fidelisa. Tam właśnie poznał Lazzatiego.

Z tamtego też okresu Carretto przekazuje pewien ciekawy dialog: „Chcesz zostać księdzem?" - zapytał Lazzatiego podczas przechadzki po mieście, po zakończonej adoracji Najświętszego Sakramentu. - Odpowiedź była następująca: „Nie, chcę być świeckim". - „Także ja chcę być świeckim" - oznajmił Carretto - „odpowiada mi to powołanie". I tak stali się przyjaciółmi. „Lazzati", pisze gdzie indziej brat Carretto, „jak inni i jak ja - czuł, że apostolstwo świeckich, do którego nawoływał Pius XI, dojrzewało w nowy i interesujący sposób. Nie chodziło tu o to, by zrobić trochę zamieszania, okazując w ten sposób autentyczność naszego chrześcijaństwa. Chodziło o spełnianie całym swoim życiem woli Boga. Teraz już nie tylko ksiądz był powołany do bycia Kościołem, ale także świecki był wezwany do życia tą rzeczywistością w pełnym tego słowa znaczeniu, utwierdzany słowem Bożym: «Jesteście wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem, świętym narodem...» (l P 2,9)".

„Kościół nie jest ludem zdominowanym przez kapłanów, ale jest ludem kapłanów". To zdanie Lazzatiego powtórzył Carretto, dodając własny komentarz: „Problem powołań będzie mniej dramatyczny, jeśli uświadomimy sobie, że wszyscy jesteśmy powołani do kapłaństwa". Carretto napisał to w 1980 roku, w wigilię Synodu Biskupów, który był poświęcony posłannictwu świeckich w Kościele. Miał on potwierdzić większość z tych genialnych myśli.

Jednym z paradoksów życia Lazzatiego były zadania „wbrew jego woli", które nieraz musiał podejmować. Tak stał się przywódcą młodzieży i świetnie dawał sobie radę, dzięki wewnętrznemu ogniowi, którym płonął; nadawał on wyrazistość jego słowom. Powróciwszy z obozu nazistowskiego, na prośbę biskupa zaangażował się w politykę - wbrew sobie - i pomimo to został uznany za jednego z ojców Republiki.

Wycofał się z życia politycznego w 1953 roku, z powodu różnicy zdań co do polityki prowadzonej przez partię Chrześcijańskich Demokratów, a także - żeby móc poświęcić się pracy naukowej i swojemu instytutowi świeckiemu. Ale na wiosnę 1961 roku arcybiskup Montini (w przyszłości papież Paweł VI) poprosił go o niezwykle trudną przysługę, powierzając mu kierownictwo dziennika katolickiego „L’Italia", zmuszając go tym samym do zostania „dziennikarzem z konieczności". Także w tym przypadku jego niezwykła zdolność adaptacji pomogła mu przezwyciężyć trudności.

Powróciwszy na „swój" uniwersytet z nadzieją, że zaczerpnie nieco oddechu, zostaje w 1968 roku mianowany rektorem. I tym razem „wbrew sobie", i na dodatek w okresie wielkich niepokojów związanych z kontestacją studencką.

Nigdy nie powiedział „nie" i nigdy nie żałował, że podejmował powierzone mu zadania, nawet jeśli czasami przyczyniało mu to wiele cierpień Intensywna działalność młodego profesora zostaje przerwana w 1943 roku wezwaniem do wojska. Stanął na progu następnej niezwykłej przygody.


V. EWANGELIA W OBOZIE


8 września 1943 roku Giuseppe Lazzati, oficer Pułku Alpejskiego, zostaje uwięziony w Merano i następnie deportowany do Polski.
Znamy w szczegółach trasę tej tułaczki niemal przez połowę Europy. Lazzati dopiero co ukończył 34 lata.

Po nocy spędzonej w koszarach żołnierze włoscy zostali upchani do wagonów bydlęcych i skierowani do Rhum. Tam rozmieszczono ich w wagonach kolejowych i pozostawiono aż do 18 września, po czym odprawiono ich w kierunku Prus Wschodnich. Tutaj postój trwał 9 dni, wypełnionych rejestracją jeńców i oczekiwaniem na przydzielenie im miejsca pobytu.

Podczas tych dni Lazzati miał okazję spotkać grupę młodzieży mediolańskiej. Przyjęli go z gorącym sercem, niektórzy działali w Akcji Katolickiej i kontakt z jej przewodniczącym przypominał im w tych trudnych chwilach ojczyznę i dodawał nadziei. Wówczas jeńcy nie mieli jeszcze pojęcia o tym, co ich czeka.

Jeden z przyjaciół wspomina, że o przybyciu Lazzatiego poinformował go pewien franciszkanin; kilka dni później któryś z uwięzionych oficerów opowiadał mu z entuzjazmem o Lazzatim: „Wiesz, poznałem w tych dniach waszego przewodniczącego, zorganizował Grupę Ewangeliczną... Cóż za człowiek! I jaka kultura! Podobno wykładał w Uniwersytecie Katolickim!". Lazzati był niedaleko, tuż obok okna jednego z baraków, i usiłował ogolić się, mając do dyspozycji żyletkę i kawałek lusterka zawieszonego na gwoździu. Pozdrowił go od razu słowami: „I ty tu jesteś?".

W czasie postoju w Prusach Wschodnich młody oficer nie tracił czasu. Zgromadził wokół siebie liczną grupę działaczy Akcji Katolickiej i rozpoczął systematyczny kurs życia duchowego pod swoim kierownictwem: „Wiara, która rodzi nadzieję".

Rankiem ksiądz odprawiał mszę świętą, później w barakach prowadziło się rozmowy na tematy religijne. Dzień kończył się odmawianiem różańca. Można sobie wyobrazić zdziwienie u wielu, może nawet pogardę ze strony nazistów wobec tych żołnierzy, którzy nie politykowali, ale usiłowali w dialogu z Bogiem odnaleźć sens swego pobytu w obozie. Prawdopodobnie w grupie byli i tacy, którzy w kraju przestali chodzić do kościoła, a teraz w nieszczęściu, wobec niepewnej przyszłości i niebezpieczeństwa śmierci odnajdywali w sobie odwagę, by spojrzeć z ufnością ku górze.

Lazzati nie improwizował, ale działał metodycznie, jak miał zwyczaj czynić w kontaktach ze swoją młodzieżą w Mediolanie. Zorganizował Grupę Ewangeliczną, ponieważ zdawał sobie sprawę, że zanim zaprosi się kogoś do modlitwy, trzeba wyjaśnić mu sens tego, co ma robić, jeśli wcześniej nie odkrył go sam, albo odświeżyć, jeśli o nim zapomniał. Do tego celu nic nie jest tak skuteczne jak Dobra Nowina, która mówi o Chrystusie, o Jego posłannictwie, śmierci i zmartwychwstaniu.

System sprawdził się od razu i po dwu, trzech dniach grupa znacznie się powiększyła. Lazzati z wielkim talentem prowadził podstawową katechezę, zaprasza} do refleksji nad słowami Chrystusa, a następnie przechodził do prawdziwej egzegezy tekstów, opierając się przede wszystkim na Ojcach Kościoła i apologetach. W obozie byli tacy, którzy na nowo wiarę odkrywali, jakże inną od schematów, do których przywykli.

W Prusach Wschodnich Lazzati pozostał 9 dni. Wieczorem 29 września znalazł się w Polsce, na południe od Warszawy, w Dęblinie, gdzie dawna, ponura cytadela carska została przekształcona w więzienie wojskowe. Tutaj internowano około 6 tysięcy oficerów, rozmieszczając ich w sześciu blokach, w olbrzymich pomieszczeniach, gdzie spało się na piętrowych łóżkach.

Lazzati zdołał przekazać wiadomość rodzinie dopiero 8 grudnia 1943 roku. Pewnemu franciszkaninowi, który wracał do kraju, powierzył cztery listy: jeden dla matki, drugi dla kardynała Schustera, trzeci dla wiceprzewodniczącego mediolańskiej Młodzieży Akcji Katolickiej, inżyniera Enrika Camuratiego, czwarty do ojca Gemellego, podpisany także przez internowanych w Dęblinie studentów i absolwentów Uniwersytetu Katolickiego.
W pierwszym liście pisał między innymi:

Kochana Mamo, wielu kapelanów tu zgromadzonych wraca do Włoch i podczas gdy serce z zazdrością podąża wraz z nimi, ciesząc się ich radością, ja zostaję na miejscu, powierzając jednemu z nich ten list, aby mieć pewność, że go dostaniesz. Dzisiaj minęły trzy miesiące od dnia, który winien oznaczać radość, a stał się początkiem tej ciężkiej próby. Mówię ciężkiej - duchowo, ponieważ w rzeczywistości uwięzienie jest rodzajem śmierci, rozłąką z tym wszystkim, co stanowiło nasze życie. Pozostaje na szczęście to, co znaczy najwięcej - podpora, jaką jest Chrystus, który każdego dnia pozwala się uwięzić razem z nami. Od trzech miesięcy jestem bez wiadomości od was. Czy możesz sobie wyobrazić, co to za męka! Ale Pan przyjął ją dla wszystkich. Wspominam żywo każdego z was i chwilami tęsknota staje się nieznośna.

Listy dają obraz jego przeżyć: „uwięzienie jest rodzajem śmierci, rozłąką z tym wszystkim, co stanowiło nasze życie". Zadziwiające jest, że mimo to znalazł czas i ochotę na naukę niemieckiego i angielskiego.

Internowanie dopiero co się zaczęło; nie wiedział, że najgorsze jest jeszcze przed nim. „W górę serca - to, co Pan dopuszcza, jest dla naszego dobra, dla naszej większej radości". Ton nie jest dramatyczny, może także z powodu obaw przed konsekwencjami, które mogłyby dotknąć jego samego i franciszkanina, jeśliby listy zostały otwarte.

Ton listu do kardynała Schustera wznosi się na wysokie poziomy duchowe. Po wyrażeniu arcybiskupowi swego „synowskiego przywiązania, które poprzez tę bolesną rozłąkę zamiast zmniejszać się, staje się żywsze i bardziej odczuwalne", przechodzi do sedna swoich przeżyć wewnętrznych. „To, co Pan dopuszcza, jest dla naszego dobra. Każdego dnia podczas Świętej Ofiary z radością składam w modlitwie moje cierpienia nie tylko w intencji mojego uświęcenia, ale także w intencji tego, co noszę w sercu: Kościoła mediolańskiego i Jego Pasterza. W sposób szczególny jestem blisko myślą i sercem dwu rodzin duchowych, Instytutu i Akcji Katolickiej, które kształtują w dużej mierze moje życie".

W liście zwraca uwagę przekonanie Lazzatiego, że zobowiązany jest czynić dobro, aby okazać się „godnym imienia Miles Christi". Co zaś tyczy się zdrowia fizycznego, to uważa za „niezwykle pożyteczne wyrzeczenia i doznane upokorzenia". Jedynym powodem cierpienia był dla niego brak Hostii; dlatego nie mógł codziennie przystępować do Komunii, ale tylko w święta. „Także to - komentował Lazzati - ofiarowuję Bogu, aby nadszedł szybciej upragniony dzień, w którym wraz z powrotem ludzi do Boga, utwierdzi się Jego Królestwo, które jest królestwem pokoju".

Do inżyniera Camuratiego nasz bohater pisał „jako przedstawiciel braci z Instytutu i Akcji Katolickiej". Dla zaznaczenia, że myśli o nich często, użył dość dziwnego sformułowania: „Spędzam dnie w waszym towarzystwie i zredagowałem dwa listy do braci, jako wyraz duchowej wspólnoty. Nie dołączam ich w obawie, że przepadną podczas jakiejś inspekcji. Przekażę je wam, kiedy wrócę, ponieważ ta próba nie dotyczy tylko mnie. Napisz do wszystkich, że noszę ich w sercu, i poproś o modlitwę za mnie, abym umiał dobrze wykorzystać to doświadczenie dla odważniejszego czynienia dobra. Gleba jest odpowiednia, ponieważ nic nie jest tak owocne jak ból. Wielu powraca do domu Ojca".
Po trzech miesiącach młody oficer nie ma jeszcze pojęcia, czym jest naprawdę obóz nazistowski. Pisał: „kiedy wrócę" - w przekonaniu, że uwięzienie jest tylko przerwą przed szybkim końcem wojny, po której więźniowie powrócą do domów. Tymczasem dostrzegał wokół siebie ludzi, którzy umierali, i nie mógł nie zdawać sobie z tego sprawy, nawet jeśli ton listu był optymistyczny.

Wśród listów potajemnie dostarczonych przez kapelana do Włoch był także list dla ojca Gemellego, w którym żywa jest pamięć „spotkań uniwersyteckich przeżytych razem w minionych latach". Lazzati informował założyciela, że w obozie została odprawiona msza święta w intencji Uniwersytetu, i wyjaśniał: „Powód jest podwójny; nade wszystko dziękczynienie Bogu za łaskę, jaką było uczynienie nas członkami tej rodziny, co ujawnia się w całej pełni szczególnie podczas tej próby. Drugim powodem jest wyproszenie łask Bożych dla Uniwersytetu na tę trudną godzinę. Wiemy, że odniósł wiele dotkliwych ran, ale jesteśmy pewni, że z pomocą Boga żyje on bardziej niż kiedykolwiek Duchem, dając jeszcze raz świadectwo płodności bólu, którego wewnętrzną skuteczność również i my odczuwamy". Wydaje się to być mimowolnym proroctwem, wypowiedzianym ustami przyszłego rektora Uniwersytetu Najświętszego Serca.

Oficerów włoskich, którzy nie zostali uznani za jeńców wojennych, skierowano w końcowym etapie wojny do ciężkiej pracy na wsi bądź w fabrykach przemysłu wojennego. Tych, którzy sprzeciwiali się temu, koncentrowano w obozach na terenie Polski. Istniał tylko jeden sposób, żeby uniknąć więzienia - uznać tzw. „Włoską Republikę Społeczną" ogłoszoną przez Mussoliniego dzięki poparciu Hitlera.

Niemcy usiłowali wykorzystać fatalny stan psychiczny internowanych, nakłaniając ich do wstąpienia w szeregi zwolenników Mussoliniego. Marzenie o powrocie do ojczyzny było bez wątpienia nęcące i dodatkowo podsycane przez wysłanników rządu faszystowskiego, którzy objeżdżali obozy w poszukiwaniu zwolenników. Żeby zostać uwolnionym, wystarczyło podpisać deklarację: „Uznaję ideologię republikańską i faszystowską oraz deklaruję moją gotowość do walki w szeregach nowego wojska włoskiego, przeciw wspólnemu wrogowi Italii faszystowskiej, Mussoliniego i wielkiej Rzeszy Niemieckiej, poddając się bez zastrzeżeń, jeśli zajdzie potrzeba, najwyższemu dowództwu niemieckiemu".

Trzeba przyznać, że niewielu wstępowało do partii faszystowskiej, pomimo ciężkich konsekwencji przewidzianych wobec tych, którzy odmawiali.

Oficerowie w większości nie byli wykorzystywani do żadnych prac. A jednak perspektywa lepszego traktowania skłoniła niejednego do przyjęcia propozycji niemieckich. Byli i tacy, którzy udawali się po poradę do Lazzatiego. Doradzał on wstąpienie, ale tylko w ciężkich przypadkach zdrowotnych i z zastrzeżeniem: „ale jeśli chcesz dopełnić aktu bohaterstwa - zostań". W ówczesnej sytuacji mówienie o bohaterstwie nie było czczą retoryką. Lazzati zawsze czuł się zobowiązany do dawania przykładu konsekwencji w wyznawaniu wiary - konsekwencji, która nie cofa się przed ofiarą. „Jeśli Bóg dopuścił nasze uwięzienie - mówił - Jego wolą jest przyjęcie tego doświadczenia, przede wszystkim przez nas, którzy jesteśmy z Akcji Katolickiej".

Od rodziny przychodziły od czasu do czasu zbawienne paczki, zawierające konserwy mięsne, marmoladę, mleko skondensowane, witaminy, sery, suchary, skarpetki bądź inne części garderoby. Ta „niezbędna pomoc pozwalała poczuć się nieco lepiej choć przez kilka dni"; była rozdzielana pomiędzy przyjaciół w całym baraku.

W dniu 7 marca 1944 roku Lazzati wysłał list do swojego proboszcza, ponieważ dołączył on Hostie do paczki przygotowanej przez rodzinę. „Z całego serca dziękuję - pisał Giuseppe -ksiądz dał mi Chleb najbardziej upragniony. Nasza niewola byłaby naprawdę pozbawiona jasnych promieni, gdybyśmy nie mieli Eucharystii. Obecna próba jest ciężka, ale mam nadzieję, że Bóg dołączy do niej swoją opiekę. Widzieliśmy się ostatni raz pośród ruin naszego kościoła. Wiem, że podniesie się ze zniszczeń; łączę synowskie uczucia, które będą towarzyszyły odbudowie kościoła, prosząc jednocześnie księdza o powierzenie mojej osoby w opiekę Matki Przenajświętszej".

Pomimo wszystko nadzieja nie opuszczała naszego bohatera. „Maryja, która słyszy nas, tam w górze, swoim wstawiennictwem dodaje nam sił do niesienia krzyża" - pisał do siostry.

W obozie dni ciągnęły się nieznośnie i nie do uniknięcia były przypływy tęsknoty - znak niepewności losu. 16 marca, na przykład, Giuseppe pisał do matki: „Wyjeżdżamy w tych dniach, ale nie wiemy dokąd". I od razu dochodzi w nim do głosu człowiek wielkiej wiary: „Może zoba¬czysz stempel pocztowy z nowym adresem, nam nie znanym. Cóż za szkoła ślepego powierzenia się Bogu - nieprawdaż?". Przed pozdrowieniami dla matki dodaje: „Niech Bóg pozwoli ci zasmakować, jak słodko jest czynić Jego wolę. Byłaś dla nas niezrównaną nauczycielką, pomimo ciężkiego życia, i Pan wynagrodzi ci za to, nasza wdzięczność zaś pozostanie niewyczerpana".

Przyczyna przelotnej nostalgii okazała się symboliczna dla przyszłego życia Lazzatiego. „O, gdybym mógł mieć moje książki! Ale nie jest możliwe ani roztropne staranie się o ich sprowadzenie, a zresztą, i tak nie zdołałbym tu wiele zrobić". Jego wrodzone powołanie naukowe popychało go do pracy badawczej i nauczania, ale różnorakie obowiązki zmusiły go do ograni¬czenia także i tych aspiracji.

Ostatni list z Dęblina pochodzi z 28 marca 1944 roku. 29 marca Lazzati opuścił Dęblin i po czterech dniach podróży, z licznymi postojami, znalazł się w Oberlangen, na północy Niemiec, przy granicy z Holandią. Przemieszczenie spo¬wodowane było rozwojem wypadków wojennych, a dokładniej ofensywą wojsk radzieckich, która zakończy się w Berlinie.

Jeden ze współtowarzyszy niedoli zanotował: „Oberlangen jest obozem położonym na terenie wysuszonym, piaszczystym. Jest tu niezwykle upalnie, nie ma prawie wody, a baraki pełne są pluskiew, które rozłażą się wszędzie. Można je znaleźć w łóżkach, siennikach, a nawet w plecakach i menażkach. Są wielkie jak chrabąszcze!".

Lazzati natomiast w swojej korespondencji przedstawiał sytuację mniej dramatycznie. „Warunki zewnętrzne - pisał do matki 4 kwietnia - są lepsze, wieś zamiast przygnębiających murów carskiej twierdzy. Wewnątrz baraków jesteśmy bardzo stłoczeni, ale morale jest wysokie i zdrowie dopisuje". W tym okresie matka staje się ulubionym jego rozmówcą. „Oto nowy adres dla ciebie - pisał 9 kwietnia - który wskaże ci, jak mnie znaleźć. Blisko granicy z Holandią, gdzie jest względnie dużo wiatru oraz wiatraków. Dużo wolnej przestrzeni, można obserwować sarny, zające i kuropatwy. Nasiliła się w tych dniach tęsknota, ale także proporcjonalnie do tego łaska, potrzebna do wytrwania w doświadczeniu i do odnowienia nadziei".

Z upływem czasu we wszystkich rosło przekonanie, niestety błędne, że koniec tej tragicznej przygody jest już blisko. „Zapaliło się światełko nadziei, że koniec jest już naprawdę niedaleko, i wyznaję szczerze, że noszę w sobie razem z nadzieją pewnego rodzaju zniecierpliwienie, ponieważ z punktu widzenia moralnego ofiara staje się coraz cięższa do zniesienia wraz z jej przedłużaniem się. Daje znać o sobie nasza natura, którą trudno jest nakłonić do podporządkowania się w pełni woli Bożej. Z drugiej strony, gdybyśmy tak nie odczuwali, co byłoby naszą zasługą?".

W następnym zdaniu Lazzati potwierdza wysokie poczucie własnej godności, które nigdy go nie opuściło, nawet wobec perspektywy szybkiego uwolnienia. „Nie wyrzeknę się nigdy radości z posiadania czystego sumienia". Wymiar chrześcijański był zawsze obecny, nawet w zapiskach na pozór drugorzędnych i niewiele znaczących. „Niech Pan spojrzy na nas z miłosierdziem - pisał - i pozwoli na szybkie wyjście z tej dość przygnębiającej sytuacji. Ileż trzeba pracy (obecnie moje działanie zredukowane jest do tak niewielkich rozmiarów, nawet jeśli pozostaje mi modlitwa i ofiara), żeby zrozumieć, iż tylko Chrystus może odbudować społeczeństwo".

W liście z 6 sierpnia wyraża przeczucie, że na uwolnienie trzeba będzie dłużej poczekać. „Przekonuję samego siebie, że trzeba więcej czasu, niż myśleliśmy na początku. Trudno teraz znaleźć chwilę, by można było w spokoju coś przeczytać lub napisać, a to czyni naszą sytuację jeszcze bardziej uciążliwą. Ale pewność, że w Chrystusie nawet najmniejsza ofiara posiada znaczenie zbawcze, podtrzymuje na duchu i pociesza. Można modlić się także w takich warunkach, ponieważ jeśli kielich nie może być oddalony, ale musi być wypity aż do samego dna, będziemy mieli przynajmniej siłę, aby to wypełnić w doskonałym zjednoczeniu z wolą Bożą oraz z korzyścią dla wszystkich".

Że sprawy przybrały zły obrót dla Niemców, musieli wyczuć także uwięzieni; Giuseppe, na przykład, pisał 13 sierpnia, że nie dają już formularzy potrzebnych do otrzymania paczki. „Z uzyskanych wiadomości wydaje się, że nie przyjmują już przesyłek. Cierpliwości! Wytrzymaliśmy bez paczek na początku, wytrzymamy także pod koniec".

Z Oberlangen wysłał do matki jeszcze trzy krótkie informacje, kładąc nacisk na cierpliwe oczekiwanie - „bez złudzeń" - w przekonaniu, że „dzięki Panu sprawy przybiorą lepszy obrót. Proszę Pana o spokój ducha, żeby móc rozpoznać w każdym dniu przedłużającej się próby Jego dar, którego nie wolno zmarnować. Ty czyń podobnie, i cierpliwie przygotowujmy się na radość uściskania się wtedy, kiedy spodoba się to Bogu".

Ostatni list datowany był 10 września; pisał w nim o „słusznych przewidywaniach", ale dodawał od razu: „nie wychodzę jednak poza przewidywania". 26 września nowa przeprowadzka, tym razem do Sandbostel, niedaleko Bremy. Towarzysz niedoli tak przedstawiał to miejsce: „Jeden z gorszych obozów, położony na rozległej, piaszczystej równinie, blisko Bremenworde, przy granicy z Danią. Baraki dały schronienie więźniom z całej Europy. Dla Włochów został przeznaczony blok XB. Jak we wszystkich obozach, także i tu króluje brud; baraki rozpadają się, futryny są w fatalnym stanie, toalety i łazienki prymitywne i w znacznej odległości. Podczas dezynfekcji przyglądaliśmy się sobie, jak bardzo schudliśmy; u młodych, dobrze zbudowanych, którzy ważyli 70-80 kilo, teraz widać tylko skórę i kości, a ci nieco «grubsi» ważą nie więcej niż 50 kilo".

Ostatniego dnia grudnia w obozie śpiewa się Te Deum. „W rzeczywistości - pisał Giuseppe do matki - rok pełen był dobrodziejstw, w tym nade wszystko łaski krzyża, którą my z trudem pojmujemy!". Jak zawsze, wszystko postrzegane jest przez pryzmat wiary, wiary mocnej i zahartowanej w cierpieniu. Tylko w ten sposób można zrozumieć zdania na pozór absurdalne w ustach deportowanego: „rok pełen był dobrodziejstw".

Entuzjazm młodzieńczy należy już do przeszłości, teraz przemawia mężczyzna, który poddał ostatecznej próbie swój styl życia wychodzący znacznie poza przeciętną. „Powierzam się Bogu - pisał w ostatnim liście wysłanym z Sandbostel 14 stycznia 1945 roku; w naszej sytuacji jedynie w Nim znajdujemy pociechę i jedynie w Nim nasze oddalenie od wszystkiego i od wszystkich - jak śmierć za życia - zyskuje wartość bezcenną". Krótka korespondencja Lazzatiego jest swoistym traktatem teologicznym o wartości cierpienia, napisanym nie abstrakcyjnym językiem, ale codzienną praktyką świadomego i pogodnego przyjmowania woli Bożej.

28 stycznia pociąg zawiózł Włochów do Wietzendorf, pierwszego etapu na długiej liście przemieszczeń, do których Niemcy zostali zmuszeni przez pościg wojsk sojuszniczych. Oto jak pewien przyjaciel opisywał przybycie do obozu: „Był to straszny moment, patrzyliśmy po sobie w milczeniu, jak skazani na śmierć. W tych przygnębiających chwilach jeszcze żywiej odczuwało się wysiłki czynione przez Lazzatiego i innych dzielnych oficerów, zdecydowanych nie ugiąć się, w celu podtrzymania ducha oporu. Pomimo rozpaczliwej sytuacji Niemcom nie udało się zmusić nas do pracy. Nieliczne wyjątki zdarzały się wśród młodych i starych więźniów".

Ostami list wysłany do rodziny nosił datę 4 lutego. Podkreślał „wysokie morale i dni pełne nadziei, choć doświadczenie nauczyło nas nie popadać w nadmierny optymizm". (W tym miejscu dwie linijki wykreśliła cenzura).

Pierwszego marca konwój osiągnął Osnabruck. Dzień później Bersenbruck, a 4 marca Badbergen, gdzie grupa zatrzymała się aż do 16 kwietnia. Następnie została przewieziona do Menslage, później do Lingen, Groin i Haldern. W tym ostatnim obozie Lazzati pozostanie do 21 sierpnia i stamtąd wyruszy bezpośrednio do Italii.

Wyjazd do Osnabruck był poprzedzony nieoczekiwanym wydarzeniem. 26 lutego, po zakończonym apelu, cały barak nr 11, w którym znajdował się i Lazzati, został zmuszony do natychmiastowego opuszczenia obozu i skierowany do pracy. Dowództwo niemieckie, gwałcąc traktaty międzynarodowe, które zabraniają zmuszać do pracy internowanych oficerów, posłało do pracy w różnych miejscowościach grupy włoskich jeńców. Lazzati „jak niewolnik" znalazł się „pod rozkazami pewnego rolnika, któremu brakowało rąk do pracy, ponieważ synowie byli daleko, w armii. Praca trwała nie dłużej niż miesiąc".


VI. LISTY NIGDY NIE WYSŁANE


W czasie internowania Lazzati utrzymywał kontakt nie tylko z rodziną, ale także z przyjaciółmi ze swojego Instytutu. Po dokładnym przestudiowaniu listów do nich pisanych, od lipca 1943 do czerwca 1945 roku, ukazują się treści nieoczekiwane, które mają niewiele lub nic wspólnego z więzienną codziennością. Jego doświadczenia były w przeważającej mierze duchowe, a źródłem przemyśleń były okresy liturgiczne bądź rozważanie słowa Bożego.

Lazzati pragnął podzielić się z przyjaciółmi swymi przemyśleniami - owocem długich dni obozowych - na temat roli świeckich w Kościele. Wydawałoby się, że w obozie ani miejsce, ani czas na tego rodzaju rozważania, tymczasem Lazzati skorzystał z takiej okazji, aby poddać próbie „świeckość" swojej wizji, poczynając od obowiązków, które zmuszony był wziąć na siebie w tej szczególnej sytuacji. I tak powstał materiał o wielkim znaczeniu kulturowym, który wyda owoce i ukaże swoją niepokojącą aktualność przede wszystkim dzięki Soborowi Watykańskiemu II.

Pierwszy list do przyjaciół Lazzati napisał w lipcu 1943 roku, kiedy został wcielony do wojska, jeszcze we Włoszech. Mówiąc „napisał", nie miałem na myśli „wysłał", ponieważ ta dziwna korespondencja pozostanie zawsze bez znaczka, będzie dostarczona adresatom po zakończeniu wojny, gdy nadawca wróci do Mediolanu. Pomimo to korespondencja jest jednakowo ważna, a nawet pod pewnym względem ważniejsza, ponieważ tutaj właśnie Lazzati wypracowywał swój pogląd na temat roli, jaką w społeczeństwie ma odegrać świecki konsekrowany.

Do każdego z przyjaciół Lazzati zwracał się w ten sposób:
Kochany, piszę ten list, odziany w szarozielony mundur. Wydaje mi się rzeczą słuszną, zwłaszcza w momencie, w którym muszę fizycznie oddalić się od kierowania Instytutem - przesłać wszystkim moje pozdrowienia w Panu. Jestem jednak duchem przy Instytucie, w modlitwie i ofiarach, których teraz zażądano ode mnie, jak wcześniej od innych moich braci. Im pragnę powiedzieć, że skoro Bóg tego chce, jestem szczęśliwy mogąc dzielić z nimi ich los oraz ich wyrzeczenia i ofiary. Pozostaniemy w kontakcie i może teraz, lepiej rozumiejąc ich potrzeby, uda mi się zbliżyć do nich poprzez listy, których niedostatek w przeszłości bardzo mi doskwierał.

Obecne okoliczności skłaniają mnie do powiedzenia wszystkim, że doskonałość „Rycerza Chrystusowego" polega na doskonałej miłości, a ta na ustawicznym i radosnym czynieniu woli Bożej, bez użalania się i gorzkich rozpamiętywań. Nie jest rzeczą łatwą osiągnąć taki cel, ponieważ zakłada on całkowite oderwanie się od siebie samego, od osób i rzeczy. Obecny czas jest tego dobrą szkołą, dla każdego w inny sposób, oczywiście, ażeby służba Królowi naprawdę zajaśniała szczególną miłością, która jest zarówno istotą świętości, jak i gwarancją skutecznego apostolstwa. Pozostańmy zjednoczeni w tym świętym współzawodnictwie, a modlitwa, cementując nasze braterstwo, uczyni owocnymi nasze wysiłki.

Ostatnie dwie linijki dotyczą szczegółów organizacyjnych: „Wiceprzewodniczący Dossi pokieruje podczas mojej nieobecności Instytutem i jemu przynieście miesięczne sprawozdania. Najświętsza Dziewica, nasza Matka i Królowa, niech ochrania nas wszystkich. Najserdeczniejsze pozdrowienia w Chrystusie Królu - Giuseppe".

31 października był już w Polsce, w Dęblinie, a ponieważ była to uroczystość Chrystusa Króla - święto Instytutu - Lazzati wyobrażał sobie przyjaciół z Instytutu zebranych razem, podczas odnawiania ślubów. „Kiedy Jemu spodoba się rozerwać moje łańcuchy - pisał - razem dziękując Mu, razem spożytkujemy to wszystko, czego Bóg nauczył mnie poprzez to doświadczenie".

Następnie jasno określa swoje powołanie, którego potwierdzenie uzyskuje w kontakcie z otaczającymi go ludźmi, „ciastem" ludzkim. Wyczuwa aktualność takiego powołania, „odpowiada ono potrzebom naszych czasów". I rozwija fundamentalną dla zrozumienia jego życia myśl:

Życie więźnia umożliwia mi zetknięcie się z wielką ilością ludzi. Tu, w twierdzy, są nas tysiące. A jednak zauważam, że w tak wielkiej ilości można znaleźć niewielu „ludzi". Każdego dnia jestem świadkiem takich scen, o wiele bardziej upokarzających niż warunki, w których się znaleźliśmy. Zwycięstwo pierwotnych instynktów, egoizmu, bez najmniejszej zdolności do zapanowania nad nimi, ujawnianie się człowieka zmysłowego, który nie rozumie spraw duchowych - oto co z głębokim smutkiem muszę bez przerwy stwierdzać, nawet jeśli obok tego mogę przekonać się o duchowej skuteczności bólu. Wybiegam myślą poza to pożałowania godne widowisko, w którym zatraca się wszelki sens ludzkiej godności, by uznać wielkie wydarzenia, w których uczestniczymy, za triumf rozpalonych namiętności, których niszczycielską siłę odczuwamy i my w naszych członkach. I pytam siebie samego, czy z tego rodzaju ludźmi można zbudować społeczeństwo, różne od tego szamoczącego się właśnie w śmiertelnych zapasach? Odpowiedź jest stanowczo negatywna. Jeśli chce się naprawdę ujrzeć zapowiedź dni jaśniejszych, po wielkiej burzy, to - oprócz tego, co może zagwarantować układ pokojowy - trzeba będzie doprowadzić do wewnętrznej przemiany człowieka. Taką przemianę tylko Chrystus jest w stanie uczynić, wprowadzając się do serca człowieka jako prawdziwy Król. Oto wiec zadanie ponad wszystko pilniejsze - pracować z Chrystusem nad taką przemianą, i to jest naszym powołaniem. Żyć pośród tych biednych ludzi, którzy zapomnieli o swojej godności i tak dalecy są od miana istot ludzkich, jakim zostali obdarzeni. Zasiać w nich niezadowolenie z samych siebie i pragnienie odnowy, rozjaśnić światłem rozumu ich niewiedzę, rozgrzać ich serca zmrożone egoizmem, pobudzić ukrytą energię, a wszystko to w świetle Chrystusa, przedstawianego zawsze w żywych barwach, jako jedyny ratunek dla ludzkich problemów. Oto nasze zadanie, nasze powołanie.

Można powiedzieć, że Lazzatiego interesował przede wszystkim wymiar ascetyczny i niewiele miejsca pozostawił wydarzeniom, których był uczestnikiem. Mówił o oderwaniu się od tego, co nas otacza, od spraw, ukochanych miejsc, od osób, „zaczynając od rodziny, a kończąc na przyjaciołach", oderwania od własnego „ja".

Z okazji uroczystości świętego Ambrożego skreślił kilka zdań na temat naśladowania życia świętych; oddają one oryginalność jego myśli. „Trzeba być świadomym - pisał - że naśladowanie świętych nie polega na mechanicznym odtwarzaniu ich uczynków, ale na współzawodniczeniu ze świętymi w Duchu, który nimi kierował, ale który w nas musi wyrazić się nowymi czynami, dostosowanymi do naszej osobowości. Dary Ducha Świętego są różne i od każdego wymagać się będzie na miarę tego, co otrzymał".

Ósmego grudnia, w uroczystość Niepokalanego Poczęcia, stwierdzał: „Niewiele razy zdarzyło mi się świecić ten dzień z tak wielką radością wewnętrzną i satysfakcją duchową, może dlatego, że niewiele razy mogłem w tym dniu zachować skupienie". I dodaje, że odczuwa „żywą i przeszywającą tęsknotę za swojskim dźwiękiem naszych dzwonów".

W długim tekście, dojrzałym „w bezsenną, więzienną noc", Lazzati pozwala sobie na niezwykłą dla niego otwartość w sprawach swoich osobistych przeżyć; tekst dotyczy „opętania południowego", to znaczy „pokusy, która pojawia się jako tęsknota za tym, czego się wyrzekło dla miłości Boga, czyli za prawem do założenia rodziny". W rzeczywistości jest to pogłębione rozważanie na temat wyboru życia w celibacie, na które decydują się konsekrowani.

Jak zawsze, przechodzi od razu do konkretów. Mówi o młodych ludziach jemu znanych, którzy wydawali się zdążać prosto drogą swego powołania, a tymczasem „po dłuższej lub krótszej walce wewnętrznej, lepiej lub gorzej stoczonej, składali broń i cofali dane Bogu przyrzeczenie".

Może aby złagodzić nieco negatywny osąd, Lazzati stwierdza po prostu: „Bez czynienia spowiedzi publicznej, ale otwierając moją duszę dla dobra wszystkich, chcę powiedzieć wam, że ja sam po przekroczeniu trzydziestki doświadczyłem, jak bardzo uwarunkowania psychiczne, nasilające się wraz z upływem lat, mogą otworzyć drzwi wrogowi i rozpętać walkę wewnętrzną wcześniej nie przewidywaną". Mówił to, ostrzegając najmłodszych, aby po okresie początkowego entuzjazmu, który ukazuje wszystko w różowych barwach, potrafili oprzeć się wołaniu tego, czego się wyrzekli.

Teraz następuje długi wywód na temat sensu samotności, która „znajduje się u podstaw każdego rodzaju miłości i miłość jest jej zwiastunem", udowadniając w ten sposób znajomość duszy ludzkiej, znajomość, która była owocem jego własnych doświadczeń. „Mogę powiedzieć - stwierdzał nieco dalej - że walka z tą pokusą jest straszna, dusza jest wstrząśnięta i cierpi. Biada, jeśli nie potrafi kierować się prostymi i jasnymi zasadami oraz mocą, która domaga się wierności Królowi". Wyjaśnia, że wybór życia w celibacie nie jest „przeciw naturze, ale ponad naturą" i że trzeba być świadomym ryzyka kryjącego się nawet w zwykłych sprawach: „Może to być, przykładowo, koleżanka z biura, z którą jest się w codziennym kontakcie i dzięki temu istnieje możliwość dogłębnego poznania się. Może to być dziewczyna, u której podziwiam wewnętrzną siłę w niezwykle trudnej sytuacji rodzinnej. Może to być dziewczyna z Akcji Katolickiej, która z wielkim zapałem pracuje dla tej świętej sprawy".

Boże Narodzenie, święto w najwyższym stopniu rodzinne, daje mu silniej odczuć rozłąkę z najbliższymi. I właśnie na temat rozłąki prowadzi swoje rozważania. „Doceniamy to, co posiadamy - pisał - dopiero po stracie. Tutaj nie ma możliwości, poza jakimś szczególnym przypadkiem, przechowywania Najświętszego Sakramentu. Z Polski przenoszę się myślami do Mediolanu, gdzie w szczęśliwych czasach odwiedzałem kościół Św. Rafała" . Wiemy teraz, ile znaczyła dla niego adoracja Najświętszego Sakramentu; potwierdza to także jeden z towarzyszy uwięzienia. Dręczyły go wątpliwości, czy słusznie było mówić Niemcom zawsze „nie" na ich zachęty do współpracy. Zdecydował się porozmawiać o tym z Lazzatim.
Wchodząc do baraku znalazłem go z rękami skrzyżowanymi na piersiach i z oczami zamkniętymi. Powiadomiono mnie, że miał ze sobą Hostię konsekrowaną, która była przeznaczona na wieczór. Powierzył mu ją kapelan, zaraz po Mszy Świętej, ponieważ nie mógł wziąć jej ze sobą na obchód obozu, a nie chciał zostawić puszki w schowku, gdzie była narażona na profanację ze strony tych wszystkich, którzy z niego korzystali. Jego współtowarzysze byli przyzwyczajeni do tych momentów oderwania od rzeczywistości, ja nie. Powracałem często myślą do tego wspomnienia, podczas pobytu w obozie i później przez wszystkie te lata. Za każdym razem odczuwałem to samo, co w tamtym momencie - konsternację spowodowaną doświadczeniem sacrum. Czegoś co wychodziło poza moją zdolność pojmowania. Miałem przed sobą człowieka jak ja, który nie był księdzem, a jednak obejmował z głębokim uczuciem, wypływającym z serca, Ciało Chrystusa, które nam jest udzielane pod postacią Hostii konsekrowanej. W tamtą niedzielę Trójcy Przenajświętszej, w towarzyszu, który przyciskał do piersi Hostię, dostrzegłem mistyka rozmawiającego z Bogiem, dla uświęcenia własnej duszy.

Dzień świętego Sebastiana i św. Ignacego z Antiochii - dwu sławnych męczenników -podsuwa Lazzatiemu temat do rozważań nad „wielką siłą cierpliwości", rozważań skoncentrowanych nie na nadzwyczajnych próbach, do których wezwani są nieliczni, ale na codzienności. „W euforii początku - pisał - trudności wydają się być znikome i z pomocą łaski Bożej przezwyciężane są z radością. Później następuje monotonia codzienności, z tą samą powtarzającą się walką i z tymi samymi wymaganiami wierności. Warto zdawać sobie z tego sprawę, aby dostrzec, jak ważną cnotą jest cierpliwość, okazywana nie tylko w szczególnych momentach życia, ale każdego dnia, każdej godziny i minuty".

W dzień świętego Tomasza z Akwinu, 7 marca 1944 roku, został napisany tekst wielkiej wagi. Lazzati myślał o ustanowieniu w Radzie Instytutu funkcji kierownika do spraw kształcenia. Odnosił się w ten sposób, raz jeszcze, do specyfiki powołania.

Obecny wiek jest czasem, w którym oddalanie się od Chrystusa jest procesem stopniowym i dokonuje się pod wpływem kultury. I tak rozpoczęto walkę z Kościołem na śmierć i życie, później z Chrystusem oskarżanym o pomniejszanie potencjalnych możliwości człowieka, by skończyć na samym Bogu. Konsekwencją tego jest rozwój apo-logii nadczłowieka, który zastąpił Boga. Łatwo jest zorientować się, że sytuacja, w której żyjemy, rodem spod wieży Babel, ma tutaj swoje korzenie i że kryzys wartości, którego jesteśmy świadkami, jest pochodną kryzysu myśli. Z tych spostrzeżeń wyłania się paląca potrzeba położenia właściwego fundamentu kulturowego pod działalność apostolską ludzi dążących do odnowienia społeczeństwa w Chrystusie.

Diagnoza wydaje się być pisana w tych dniach i wystawiona społeczeństwu, w którym my żyjemy. Lazzati chciał, by każdy „Miles Christi" był człowiekiem, „który potrafi bronić swoich racji i umie dopomóc w tym innym". Od razu precyzuje, że nie jest jego intencją uczynienie z Instytutu akademii filozofii, ale by „każdy z członków Instytutu, według swoich możliwości, dał swojej wierze solidną podstawę racjonalną". W tym miejscu padają także twarde słowa: „Mamy zbyt wielu tak zwanych intelektualistów, którzy nie potrafią ukazać istnienia Boga", i potwierdza potrzebę formacji teologicznej przyszłych apostołów, aby byli „zdolni, że się wyrażę słowami zasłyszanymi od wielu, do wypowiadania się jak ksiądz". Także w tym miejscu pojawia się wyraźny postulat autonomii świeckich na polu tradycyjnie już uważanym za domenę kleru. Że Lazzati stał się prorokiem w tej sprawie, pokazuje aktualny „boom" świeckich studiujących teologię, wśród których jest wiele kobiet.
Dotykał - jaki widzimy - spraw bolesnych, także w naszych czasach, takich jak ubóstwo kulturalne i brak formacji wielu katolików, niezdolnych stawić czoło pseudointelektualistom, którzy wykorzystują mass media do celów niewiele różniących się od tych wspomnianych wyżej przez Lazzatiego.

Będąc realistą, Lazzati nie myślał o odtworzeniu społeczeństwa chrześcijańskiego w sensie średniowiecznym, nie miał złudzeń co do tego, jaki jest świat, ale równocześnie był w pełni świadomy, że Chrystus ten świat zbawił.
„Nawet jeśli popularność materializmu - pisał w Wielki Piątek w Oberlangen - i w konsekwencji hedonistycznej koncepcji życia sprzeciwiają się nauce krzyża, nie znaczy to, że musimy się z nią ukrywać, przeciwnie, jest to jeszcze jeden powód więcej do ukazywania jej w pełnym świetle. Ludzkość nie odnajdzie pokoju i sensu życia, dopóki nie powróci do stóp krzyża, dopóki znak krzyża, oprócz symbolu tajemnicy w nim zamkniętej, nie stanie się rzeczywistością jej życia".
Uroczystości Zesłania Ducha Świętego, Najświętszego Serca, Chrystusa Króla były dla Lazzatiego ostatnią okazją do obozowych rozważań.

Potem skreślił jeszcze kilka słów w połowie czerwca 1945 roku.
„Przeszedł huragan - stwierdzał - oczekuję z gorącym pragnieniem, które dzień po dniu staje się żywsze, powrotu do was. Nie chcę pozbawiać się radości i otuchy płynącej z kontaktów listownych z wami. W ten sposób pragnę przygotować się do należytego spożytkowania cennych nauk, które zrządzeniem Opatrzności, dla mojego i waszego dobra, pobierałem za pośrednictwem doświadczeń, które okazały się niezwykle pożyteczne".
Trudno w to uwierzyć, ale prawie w ogóle nie opowiada o tym wszystkim, co przeszedł. Wydaje się, że wszystkie te doświadczenia potraktował jak coś w rodzaju długich, zagranicznych wakacji, jak rodzaj próby, której wręcz potrzebował.