Giuseppe Bonfrate w „Il Sole 24 ore” w niedzielę 7 czerwca 2009 r.

Mąż stanu i człowiek Kościoła

Wyznacznikami jego drogi stały się włoska Konstytucja i Sobór Watykański II. Nie można zrozumieć Giuseppe Lazzatiego bez nawiązania do owych dwóch wydarzeń, które określał, jako odrębne ale komplementarne. Jego życie upłynęło bowiem właśnie między tymi dwoma biegunami. A było to życie pełne pasji, choć nie wolne od cierpień, jak w przypadku proroków, których współczesność odrzuca, chociaż ich potrzebuje.

Wizja świata Lazzatiego dojrzewała na długiej drodze. Tym dłuższej, jeśli wziąć pod uwagę, że wyznawane przez niego ideały wiary i odpowiedzialnej postawy obywatelskiej mają swoje korzenie w chrześcijańskiej starożytności. Wśród jego młodzieńczych notatek znajdujemy słowa: nie ma, być może, lepszego sposobu na to, by być naprawdę nowoczesnym, jak wrócić do starożytności. I to właśnie w helleńsko-chrześcijańskiej Aleksandrii w Egipcie Lazzati odkrywa komplementarność różnic, leżącą u podstaw świeckości. Do polityki w tamtych czasach uciekali się również biskupi, ale wtedy stawała się ona nie narzędziem sprawowania władzy, a przestrzenią mediacji. Była działaniem szlachetnym, świadectwem, że historia jest miła Bogu i Kościołowi, który, posługując się nią, wykazywał swoją „polityczną” przynależność i troskę o Civitas, o społeczeństwo podzielające jego losy. Polityka więc stanowiła w tamtych czasach rodzaj kontynuacji nauczania o wcieleniu. W Synu Bożym, który stał się człowiekiem, Lazzati dostrzegał bliskość Osoby nieskończenie odległej. Wiedział jednak, że zawrót głowy, którego doznawał patrząc w niebo, paradoksalnie - można opanować tylko twardo stojąc na ziemi. Wobec tego przedmiotem jego uwagi i troski staje się ojczyzna i jej prawa, które nigdy nie powinny znaleźć się w służbie władzy (niezależnie od tego, w jakim ich aspekcie) dla zabezpieczenia partykularnych interesów Kościoła. Zdawał sobie sprawę bowiem, że zawsze istnieje niebezpieczeństwo zaniku napięcia eschatologicznego, otwierającego człowieka na doskonałość, której nie można osiągnąć przez hegemonię w świecie.

Mając niezwykle silną wolę, dzięki wierze nauczył się miłości i nie umiał myśleć inaczej, jak sercem. Kiedy zaś było to konieczne, cierpliwie znosił i korygował błędy. Dzięki takim cechom charakteru wypełniał wszystkie obowiązki w życiu obywatelskim i eklezjalnym, a zwłaszcza w kontaktach z kształtującym się dopiero pokoleniem, kiedy wykładał literaturę chrześcijańską na Uniwersytecie Katolickim, założonym przez o. Agostino Gemelli. Został rektorem Sacro Cuore w 1968 r. w czasie najgorętszych kontestacji i pozostał nim aż do 1983 r. Pragnął zreformowania uczelni i powołania wydziału teologicznego dla świeckich. Miał nadzieję wdrożyć nauki soborowe, stwarzając możliwości formacji odpowiednie dla formacji świadomości świeckich, zdolnych do przyjęcia na siebie w wieku dojrzałym odpowiedzialności za świat.

Nie znalazł zrozumienia dla swoich pragnień, a po śmierci, która nastąpiła w 1986 r. wysunięto nawet pod jego adresem niesprawiedliwe zarzuty. Niewdzięczność, z jaką to uczyniono wskazywała na rozłam wśród włoskich katolików, podzielonych na grupę żądnych stanowisk i władzy oraz tych, którzy gotowi byli do pokornej służby i kierowali się „inteligencją miłości”. Lazzati był przekonany, że głęboka więź pomiędzy chrześcijaństwem i kulturą powinna móc uzewnętrznić się w obecnych warunkach pluralizmu.

Nie chodziło o to - jak go oskarżano - że dopuścił się zdrady zasadniczych treści ale o daleko idącą zmianę metody i oczyszczenie intencji: odrzucenie hegemonii na rzecz dawania świadectwa i otwarcia na różne wizje, którym należy wskazywać perspektywę łaski, nie tłumiąc jednak przy tym osobistych racji.

Lazzati pozostał w stanie bezżennym, wybierając taki właśnie rodzaj religijności i modlitwy. Swojego patriotyzmu dowiódł, służąc jako oficer Strzelców Alpejskich, a po 8 września 1943 r. odmawiając wstąpienia w szeregi Włoskiej Republiki Społecznej w imię tak potrzebnej w tamtych dniach wolności. Za to został deportowany do obozów jenieckich na terytorium III Rzeszy. Był to, jak pisał „czas ciężkiej próby, tym bardziej więc czas błogosławiony”, kiedy w słabości nauczył się dostrzegać siłę. Nigdy też nie osłabło jego pragnienie, aby „choćby czyszcząc stajnie” przyczynić się do odnowy religijnej i nowej kultury politycznej Włoch. Kilka zaledwie dni po powrocie z niewoli, otrzymawszy telefon od Dossettiego, znalazł się, wbrew swoim planom, w gronie działaczy Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej. Był członkiem Zgromadzenia Konstytucyjnego, a potem do 1953 r. deputowanym do parlamentu. Politykę uważał za służbę na rzecz powszechnej nadziei, której on sam winien strzec, jak napisał Dossetti „również pośród ciemności nocy”.