Listy t. I - Nauka płynąca z narodzenia Króla - Boże Narodzenie 1943 r.

NAUKA PŁYNĄCA Z NARODZENIA KRÓLA

Dęblin – Irena, Boże Narodzenie 1943

Moi Kochani,

Właśnie przygotowujemy się, na ile pozwalają nam okoliczności, do nadchodzących świąt Bożego Narodzenia poprzez nowennę, która może właśnie dlatego ma szczególną moc.
Prawdą jest, iż oddzieleni od tego, co nadawało kształt naszemu życiu, z chęcią powracamy do tego myślą, powodowani naturalną tęsknotą; to jednocześnie mamy tutaj czas na refleksję, która była ograniczona kiedyś zwykłymi, codziennymi obowiązkami. A tak, narzucona pokuta, choć przyjęta z miłości do Boga i dla przebłagania za nasze grzechy, wraz z wieloma ofiarami z naszej strony, stwarza nam warunki, w których lepiej możemy pojąć dokonujące się w liturgii misterium zbawienia. Osobiście uważam to wszystko za szczególną łaskę, której towarzyszą specjalne dary dla mnie: światła i pocieszenia, za pomocą których nasz Pan pragnie mojego dobra, a przeze mnie waszego. Głęboka więź, która mnie z wami łączy nigdy nie była tak silna i taka powinna pozostać; wasze istnienie jest dla mnie wsparciem w samotności mojego uwięzienia, ale nie tylko, jest to potrzeba i obowiązek w związku z odpowiedzialnością za wasze dusze, spoczywającą na mnie, i która z każdym dniem wzrasta.
Razem z wami będę w tych dniach, a szczególnie w czas świętej nocy, rozmyślał nad naukami płynącymi z misterium Bożego Narodzenia, uwielbiając naszego Króla, kwilącego w betlejemskiej grocie, który już od tamtego momentu wzywa nas do pójścia za Nim po drodze, którą On już przeszedł. Nie jest możliwe ani użyteczne, abym teraz powtórzył wraz z wami medytację na temat świętego misterium, którą wielokrotnie razem przeżywaliśmy lecz chcę, abyśmy razem rozważyli to, co podsunęło mi, to tak dla mnie szczególne Boże Narodzenie, a które to myśli wydają mi się fundamentalne dla naszego życia. Nie są one zupełnie nowe, ale nigdy dotąd nie dotarła do mnie tak mocna ich wymowa i prawda. Czyż nie po to wiódł mnie Pan po drodze krzyżowej tego doświadczenia, abym mógł zrozumieć to, co dla wszystkich ma się stać zaczynem w ich życiu? Dziękujmy Mu za tę dobroć okazaną mnie i wam!

1/ W rozważaniach ostatnich dni uderzyła mnie pewna myśl, która mnie nie opuszcza, a w modlitwie powraca i staje się zaczynem w moim życiu. Misterium naszego odkupienia rodzi się i dokonuje w oderwaniu (używam na opisanie rzeczywistości boskiej słowa opisującego rzeczywistość ziemską). Pomyślcie wraz ze mną: Trójca Przenajświętsza spojrzawszy na biedną ludzkość, która w swoim buncie przeciw Bogu zmierza na manowce, podejmuje decyzję o jej zbawieniu. Faciamus redemptionem hominum! W tym akcie niewysłowionej miłości i miłosierdzia spójrzmy na Słowo, które wpatrzone w Ojca wypowiada swoje „Ecce venio, Pater, ut faciam voluntatem tuam!”. Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami! Zwróćcie uwagę, że Słowo wcielając się, nie wychodzi z łona Ojca, a jednak w Credo mówimy: Propter nos homines et propter nostram salutem descendit de coelis, discese dal cielo! Zmierzcie niezwykłą głębię tych słów: umysł ich nie pojmuje, ale musimy nieustannie prosić i otrzymać łaskę zgłębienia tych słów, na ile to możliwe. Jest ona wyrazem oderwania dokonanego przez Chrystusa: od boskiej szczęśliwości w niebie do męki w wieku 33 lat, które wszystkie były naznaczone krzyżem i męczeństwem, od Betlejem po Kalwarię. Oderwanie podkreśla fakt, że Pan i właściciel wszystkiego egenus pro nobis factus est... formam servi accipiens... factus oboediens usque ad mortem.
Miłość pchnęła Go do – powiedziałbym – odwrócenia swej kondycji – z bogatego stał się ubogim, z Pana stał się sługą, z rozkazującego posłusznym, a to wszystko, aby dostosować się do woli Ojca. Oto niezgłębione misterium wcielenia, które staje się dla nas odkupieniem. Jezus odrywa się od swej boskiej kondycji (nie przestaje jednak być Bogiem), aby stać się człowiekiem, ażeby człowiek mógł się oderwać od swej ludzkiej kondycji po to, by stać się synem Bożym. Spotkanie się tych dwu form oderwania w osobie Chrystusa jest początkiem naszego odkupienia bądź uświęcenia. Im bardziej miarą twojego oderwania jest miara oderwania się Chrystusa, tym bardziej będziesz święty. Drodzy bracia, istotą naszego powołania jest świętość. Miejmy ją zawsze przed oczami i nie odrywajmy nigdy wzroku od tego celu. Nie ma to być jednak zwykła świętość, bo do takiej świętości mają zdążać wszyscy chrześcijanie: sancti estote; ale ma to być wielka świętość, odpowiedź miłości na przywilej miłości. U podstaw takiej świętości powinno być oderwanie się od naszego ja we wszystkich jego przejawach, na podobieństwo oderwania się Chrystusa.
Kiedy po raz pierwszy składaliśmy śluby i za każdym razem kiedy je odnawiamy powtarzamy słowa, które wypowiadało Słowo rozpoczynając swą odkupieńczą misję: Ecce venio ut faciam voluntatem tuam, co jest wyrazem najgłębszego oderwania. Myśl tę rozważaliśmy już razem przy okazji święta Chrystusa Króla, ale odczuwam potrzebę powrócenia do niej, gdyż przed kołyską Bożego dziecięcia czuję, że jest ona wyrazem tej rzeczywistości oraz zachętą do odpowiedzi, możliwie jak najbardziej godnej miłości, którą Chrystus objawia w tych dniach. Wydaje mi się, że odczuwam to tak, dzięki mojej sytuacji oderwania od wszystkiego, w której Pan mnie postawił. A stało się to nie bez przyczyny, ale po to, ażeby ta sytuacja stała się rzeczywistością mojego życia, nawet wtedy, kiedy powrócę już do normalnych moich obowiązków.
Wierzcie mi, iż często łudzimy się, że jesteśmy oderwani od wszystkiego i od wszystkich. Ale niech tylko zażądają od nas rzeczywistego oderwania, a od razu poczujemy, że nasze serce wcale nie jest zdystansowane i może będzie się nawet buntowało przeciw oderwaniu. Powinniśmy na tym skupić nasze wysiłki. Biografie świętych wyraźnie wskazują, że początkiem ich świętości był moment oderwania, rozumiany jako akt miłości. Przywołajmy postać św. Franciszka, Ignacego Loyoli, Ludwika Gonzagi, Stanisława Kostki. Postaci, które przyszły mi do głowy są mężczyznami, którym w stanie zakonnym udało się oderwać, fizycznie odrywając się od aktywności i uczuć tego świata. Dla nas jednak oderwanie ma być tak samo realne, ale nie fizyczne - na tym polega nowość i zarazem trudność naszego powołania. Teraz dobrze to zrozumiałem; w tej chwili jestem w sensie fizycznym od wszystkiego oderwany, gdyż prawie od czterech miesięcy nie mam żadnego kontaktu z tym, co wypełniało moje życie. A serce? Nasza postawa ma być odwrotna - oderwani w sercu, ale fizycznie obecni.
Nie przeczę, że obecna moja sytuacja może być wielką pomocą w zrozumieniu i realizacji naszego powołania /a wasze modlitwy zapewne wspomogą mnie w otrzymaniu tej łaski/, ale mogłoby się tak zdarzyć, że po powrocie, moje serce przywiązałoby się bardziej niż kiedykolwiek do spraw, do których powinienem być zdystansowany. Chcę tym samym powiedzieć, że dla nas miarą oderwania jest oderwanie wewnętrzne i to bez żadnej pomocy, w warunkach zewnętrznych.
Powinniśmy być oderwani od tego wszystkiego, co uniemożliwia nam wypełnianie woli Ojca: od rodziny, od rzeczy, od przyjaźni, od wygód, od czysto formalnej religijności. W tej dziedzinie powinniśmy działać bardziej zdecydowanie, bo dotychczas nie zrealizowaliśmy tego, czego wymaga od nas nasze powołanie, a potwierdzenie tego znajdziemy w naszym zachowaniu, kiedy wynajdujemy preteksty, które mają usprawiedliwić naszą domniemaną niemożność w stawieniu czoła nowym wyzwaniom, zadaniom, obowiązkom. Gdybyśmy naprawdę umarli dla wszystkiego, od wszystkiego byli oderwani, nie mielibyśmy takich wątpliwości.
Dzisiaj nasza uwaga skupiona jest na maleńkim Jezusie kwilącym w żłobku /zbudowaliśmy go także i tutaj, na tym wygnaniu, aby rozpraszał nasze smutki/, rozważcie wraz ze mną jego sytuację. Mógłby ukazać się światu jako człowiek dorosły, pan siebie samego, a tymczasem podziwiamy go, wzruszeni, pod postacią delikatnego dziecka, pozostawionego pod opieką matki i przybranego ojca. Oto najpełniejszy wyraz oderwania się od swojej woli i poddania się woli Ojca, pod postacią woli Józefa i Maryi.
Zauważmy, że tak dzieje się przez 30 lat, a pozostanie Jezusa w świątyni jest w swej wymowie niczym innym, jak potwierdzeniem uznania przez Niego, w woli Maryi i Józefa, woli Ojca. Oto nauka płynąca ze świąt Bożego Narodzenia - oderwanie się od naszej woli, od naszych naturalnych uczuć i gustów, całkowite przylgnięcie do woli Ojca niebieskiego tak, aby móc powtórzyć za Jezusem: Quae placita sunt et facio semper! Zawsze! Kochani bracia, podoba się to czy nie naturze, odczuwamy bądź nie wewnętrzna pociechę - bo tak spodobało się Ojcu, tego wymaga Jego chwała, bo tak chce miłość, której dewizą jest pragnienie lub nie tych samych rzeczy. W takim świetle ofiarujmy Boskiemu Królowi nasze dary, czyli nasze śluby, wyraz naszej konsekracji, która oznacza wybór tego, co Bóg wskazał Chrystusowi: ubóstwa, pokory /posłuszeństwa/, umartwienia /czystości/.
Ofiarujmy je jako wyraz pełnego przylgnięcia do Króla. Ale niech to nie będą dary wyrażone jedynie słowami, ale czynami prawdziwego oderwania, tak abyśmy poczuli, że nas to coś kosztuje. Jakżeż moglibyśmy nie ofiarować siebie całych, jeśli oczami wiary zagłębimy się w misterium ofiary miłości, które obecnie rozważamy pod postacią Dziecięcia Bożego? Może trzeba będzie poświęcić przywiązanie do jakiś wygód, do jakiś pociech duchowych, do jakiegoś uczucia, nawet najświętszego, ale które dzisiaj ma być złożone w ofierze i od momentu oderwania się od niego możemy swobodniej kontynuować nasz bieg po śladach Chrystusa, na drodze naszego uświęcenia i skutecznego apostolatu. Mam nadzieję, że znajdziemy okazję, aby okazać rzeczywiste oderwanie i stać się wolnymi w Chrystusie, jego niewolnikami, przywiązanymi tylko do jednej sprawy - Jego woli: Quae placita sunt ei facio semper.
2. Pewnie usłyszę, że nie jest to takie proste, a moje dość mocne stwierdzenia, są efektem mojej aktualnej sytuacji, w której przymusowe oderwanie powoduje, że uważam za możliwe rzeczy z konieczności możliwe, i tylko ze względu na narzucone zewnętrzne warunki. Jestem tego całkowicie świadom, podobnie jak mojej słabości, i dlatego proszę was ciągle o modlitwę, aby nie poszła na marne udzielona mi łaska. Tym samym przyznaję, że trzeźwo oceniam sytuację, i że w normalnych warunkach życiowych ja i wy powinniśmy nauczyć się takiego dystansu do rzeczywistości, jaki obecnie przeżywam i odczuwam jako konieczność, aby nasza przynależność do Chrystusa była rzeczywista i całkowita, jak miłość tego wymaga.
Przyznaję, jednak wraz z wami, że nasza natura stwarza nam trudności w tej mierze. Jak je przezwyciężyć? Sądzę, że mogę doradzić środek, o którym już wspominałem, ale powracam do niego, gdyż najbardziej go cenię, może dlatego, że częściowo jestem go pozbawiony. Ale nie tylko - im częściej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem przekonany, że Król zostawił nam go jako najodpowiedniejszy i najskuteczniejszy środek w sprawach trudnych. Mam na myśli eucharystię. Czyż nie jest prawdą, że gdybyśmy nieustannie mieli przed oczami naszego Króla w najistotniejszych chwilach Jego ziemskiego życia /na przykład kontemplując Go w warunkach nędzy betlejemskiej/, bylibyśmy bardziej wielkoduszni i gotowi odpowiadając na nasze powołanie miłości, które jest oderwaniem się od nas samych, a przylgnięciem do Jezusa? Czyż właśnie nie tego chciał Chrystus ustanawiając sakrament eucharystii? Co prawda, nasze oczy widzą tylko materialną formę, ale dzięki wierze mamy pewność, że pod tą formą jest obecny On, nasz Król, w ciele, krwi, duchu i boskości; a antyfona, którą w liturgii często powtarzamy poucza nas: O sacrum convivium, in quo... recolitur memoria passionis eius! W sakramencie eucharystii upamiętniamy mękę Chrystusa. W nim nieustannie odnawiamy postawę oderwania się od naszej woli i wyboru woli Ojca.
Ecce venio ut faciam voluntatem tuam, rozbrzmiewa w ogrodzie Oliwnym na początku męki: Non tamen mea sed tua fiat voluntas, i dopełnia się na krzyżu w ostatnich słowach Króla: Consummatum est! Czyż nie ma w tej scenie czegoś, co szczególnie Go upodabnia do sytuacji małej dzieciny, która dzisiaj porusza nasze serce? W Betlejem jest całkowicie zależny od Najświętszej Maryi Panny i świętego Józefa, a w eucharystii jest w rękach kapłana, oderwany od swej woli, poddany woli Ojca wyrażonej w woli Kościoła, czyli kapłana. Czuję Jego bliskość wyrażoną sytuacją, w której czyni się On naszym towarzyszem w opuszczeniu, przypominającym to betlejemskie, i pozwala się przechować w małej walizce pozbawionej nawet minimum ozdób, których stara Mu się nie odmówić nawet najuboższy Kościół.
W tym właśnie triumfuje ubóstwo, najwyższe upokorzenie, na które jest ciągle wystawiony, od Betlejem po Kalwarię, jest to nieprzerwana lekcja całkowitego oderwania. I dlatego jest naszą szkołą, bo im bardziej będziemy eucharystyczni, tym bardziej upodobnimy się do Chrystusa, oderwani od wszystkich i od wszystkiego, zgodnie z Jego nauczaniem i dzięki mocy udzielanej nam w sakramencie. Z Nim radośnie będziemy coś mieć i patrzeć jak będzie nam to odjęte, być tu czy tam, czuć się dobrze lub nie, byle zgodnie z Jego Boską wolą, abyśmy mogli zawsze powtarzać: sit nomen Domini benedictum.
Sądzę zatem, że powinniśmy dążyć do obleczenia naszego życia w eucharystię. Tu, w obozie, doświadczam błogosławionych tego skutków. Być może nigdy dotąd nie przeżywałem tak Mszy świętej, Komunii, adoracji Najświętszego Sakramentu, choć warunki zmuszają mnie do czynienia tego na odległość.
Kiedy mówię: życie eucharystią, mam na myśli życie, którego ośrodkiem jest eucharystia, z którą jest ono ściśle związane; niezależnie od efektywnej obecności na eucharystii, gdyż ciągle pozostajemy w łączności z Jezusem eucharystycznym, który jest najbliżej naszego serca. Szybko zrozumiecie, jak bardzo ułatwia to skupienie, które przecież jest warunkiem oderwania się od wszystkiego i przylgnięcia do Chrystusa; jest to więc przebywanie w obecności Boga.
Ciągłość życia eucharystią powinna być podsycana praktykami eucharystycznymi: Mszą świętą, komunią, adoracją. Na początek, będzie to kosztować nieco wysiłku z naszej strony, ale modlitwy liturgiczne są wspaniałe, podsycają ducha i jednoczą z Chrystusem. Po drugie, przeżywajmy komunię zgodnie z duchem mszy, jako dopełnienie ofiary, czyli miłości, w której jedność z Chrystusem, upodobnienie się do Niego, jest najwyższe.
Kilka słów chcę poświęcić adoracji Najświętszego Sakramentu, gdyż mam wrażenie, że nie zrozumieliśmy do końca jego wagi. Osobiście, dopiero teraz, powoli zaczynam to rozumieć, kiedy jestem zmuszony odprawiać ją w nieszczególnych warunkach - nigdy się nie docenia jakiegoś dobra, dopóki się go nie utraci. W obozie nie ma możliwości, poza szczególnymi przypadkami, przechowywania Najświętszego Sakramentu, a więc z Polski udaję się na adorację do Mediolanu, do kościoła św. Rafała, gdzie miałem zwyczaj przychodzić w szczęśliwych czasach. Doświadczam, że adoracja Jezusa, całowanie Jego chwalebnych ran, rozmawianie z Nim w atmosferze przyjaźni: Vos autem dixi amicos, podnosi na duchu, wzmacnia, pociesza i jest zgodne z tym co mówiliśmy, żeby mieć zawsze Jezusa przed oczyma. Se nascens dedit socium śpiewamy dziś w liturgii, a On nie przestaje towarzyszyć nam w świętej eucharystii convescem in edulium. Jakżeż jesteśmy niemądrzy, iż nie potrafimy wykorzystać /pozwoliłem sobie na użycie tego słowa/ towarzystwa tego, naszego Boskiego Brata i Towarzysza! Nasze życie musi być w najwyższym stopniu eucharystią, powtarzam wam i nalegam, abyście nie zaniedbywali adoracji.
Ileż to razy szukałem wymówek i słyszałem wasze usprawiedliwienia z powodu niemożności znalezienia czasu na adorację. Nie, bracia, nie może, nie powinno być niemożliwe to, czego wymaga miłość i umie znaleźć na to sposoby. Z pewnością adoracja na odległość - z domu, z pociągu, z tramwaju - jak w przypadku chorego /ja sam muszę modlić się na pryczy, jedynego miejsca, gdzie jestem sam/ nie jest mniej efektywna, niż adoracja w kościele, jeśli rzeczywiście inaczej nie można. I nie 10 minut czy kwadrans, wierzcie mi, przyjaźń wymaga szerokiego serca, a będąc z przyjaciółmi nie mierzy się czasu. A z Przyjacielem? Czyżbyście chcieli się zasłaniać obowiązkami? Czy naprawdę stawiamy je przed związkami przyjaźni?
Mam nadzieję, że to Boże Narodzenie stanie się krokiem milowym w naszym zachowaniu, tak indywidualnym jak i grupowym, i pozwoli nam, jako Stowarzyszeniu, stać się zastępem dusz rzeczywiście eucharystycznych. Abyśmy mogli to osiągnąć, powinniśmy wziąć sobie za przykład Maryję: z Nią, za Jej pośrednictwem adorować Jezusa, składać ofiarę Mszy. Wspólnota z Chrystusem pomoże nam uzyskać z naszego życia eucharystycznego obfitość owoców.
Przed moim pokojem /zamieszkałym przez 10 osób/ zbudowano z wyczuciem piękna żłóbek. O północy udamy się na Mszę Świętą i w jej trakcie, w sercu, ofiaruję was wszystkich nowo narodzonemu Królowi; prosząc równocześnie, abyśmy żyjąc eucharystią umieli oderwać się, tak jak tego chce nasze powołanie, i żyć wolą Chrystusa. In osculo sancto Domini.