Wracając myślami do osoby Luigiego Dossi
Maj 1975
Z trudem mogę sobie wyobrazić Instytutu bez Dossiego, wydaje mi się to niemożliwe, tak bardzo jego życie było związane z Instytutem i tak wiele Instytut mu zawdzięcza. Gdy jednak dobrze się zastanowię, strząsając z siebie wcześniejsze odczucie, dochodzę do wniosku, że Instytut wcale nie został osamotniony, gdyż z domu Ojca czuwa nad nami, choć jego obecność zmieniła swój charakter.
Zastanawiając się nad wieloma latami wspólnej pracy, współodpowiedzialności za założenie i prowadzenie Instytutu, nie mogę nie zauważyć obecności, z jednej strony elementów łączących, a z drugiej elementów nas dzielących, przede wszystkim w odniesieniu do metody. Nad tym wszystkim górowało jednak wzajemne, ciągłe zaufanie — niezależne od moich ułomności — wyrastające u niego z wiary i z bezgranicznej miłości do Instytutu żywego wcielenia jego powołania.
Wspominanie Dossiego, to jak pojawianie się następujących po sobie obrazów z życia Instytutu, od jego założenia do dnia dzisiejszego. Każdy kadr rejestruje jego obecność, raz pogodną z powodu głębokiej radości, wywołanej dostrzeżeniem opatrznościowej ręki Pana w prowadzeniu jednostek i Instytutu, raz zasmuconą z powodu nieuchronnych trudności, niezrozumienia, odejść z Instytutu, raz zatroskaną i surową z powodu obaw dotyczących ewentualnej zmiany kursu, co mogłoby, jego zdaniem, skończyć się dla Instytutu odejściem od ideałów zgodnych z jego prawdziwym powołaniem i naturą. Sądzę, że główne zalety jego charakteru, które tłumaczyłyby jego zachowanie to wierność i wielkie serce. Całkowicie owładnęły jego umysłem i duszą tak, że nie przyjmował do wiadomości, iż można by, choć trochę, od nich odstąpić. Kto go poznał bliżej, przede wszystkim ci, dla których był mistrzem formacji — tego niezwykle delikatnego i trudnego zadania wypełnianego przez lata — potwierdzi moją opinię o jego wierności i wielkim sercu, jako o zasadniczych cechach charakteru: ofiarnie wierny i wiernie ofiarny.
Jego wierność miała taką moc, że czasami wydawała się brakiem otwarcia i stagnacją, ale dzięki niej jego zaangażowanie było zawsze całkowite, a ofiarność bezgraniczna. Zastanawiając się nad różnymi elementami, składającymi się na nasze powołanie, jak: pobożność, śluby, praca zawodowa i służba, praca apostolska oraz nad jego stosunkiem do nich, to w kontaktach osobistych, czy spotkaniach wspólnotowych, zalety te świeciły jasnym światłem. Teraz, jeszcze raz, nabierają dla nas nowej, stymulującej nasze lenistwo, mocy i stają się powodem naszej wdzięczności za to wszystko, czym nas obdarzył.
Ostatni raz widziałem go żywego w dniu Wielkiej Nocy.
Przyniosłem mu wielką reprodukcję fresku z S.Salvatore / scena ukrzyżowania/, aby podniósł go na duchu w tych dniach wielkiego cierpienia. Patrząc nań wzruszył się i wyszeptał ze łzami w oczach: „San Salvatore". Wyobrażam sobie, że przywołał w pamięci moment, w którym, wraz z Enrico, odkrył miejsce, które miało się stać w przyszłości naszą duchową ojczyzną i zobaczył je w znaku krzyża, w tych ostatnich godzinach ziemskiego życia upływających w cierpieniu.
A teraz, otarłszy łzy, uśmiecha się do nas z wysoka chcąc powiedzieć, że nie ma porównania między jego cierpieniem tu, na ziemi, a przygotowaną tam nieskończoną radością w domu Ojca, który na nas czeka.