Świadectwo Chiary Stella (w zastępstwie Guido Stella)

Odczytam wam krótki tekst Guido, a później, jeśli wolno, dodam kilka słów od siebie, bo nie chciałabym być tylko lektorką. 

„Moje świadectwo odnosi się tylko do życia rodzinnego a tylko częściowo - co może dziwić - do życia religijnego, a to wobec wielkiej dyskrecji, jaką wujek Giuseppe, zwany Bepi zachowywał w rodzinie w odniesieniu do wszystkiego, co wiązało się z jego działalnością poza domem. Na temat tej działalności wiedzieliśmy tylko tyle, co ukazywało się w kierowanym przez niego dzienniku L’Italia. Nie były nam też całkowicie obce problemy w relacjach z ruchem studenckim. To, co docierało do nas pozwalało domyślać się istnienia projektu kulturalnego i formacyjnego określonego w sposób znacznie bardziej konkretny niż to, co w końcu zostało zrealizowane.

Opisując jednak Lazzatiego takim, jakiego znaliśmy my, członkowie jego rodziny, trzeba podkreślić, że przede wszystkim dawał nam on milczący przykład. Jako dziecko, kiedy spałem z nim w jednym pokoju w Val Vigezzo, po krótkiej modlitwie odmówionej z ciocią Marią zdarzało mi się udawać, że zasnąłem i podpatrywać, jak się modli, klęcząc na krześle przy łóżku. Nigdy nie udało mi się dotrwać do końca tej modlitwy, bo była długa i intensywna, ale zawsze zastanawiałem się: co on mówi? Pamiętam go też jako milczący przykład osoby dotkniętej śmiertelną chorobą. Widywałem go aż do kwietnia 1986 r., kiedy wraz z rodziną pojechałem do Afryki. Nigdy nie usłyszałem od niego jednego słowa skargi, widziałem tylko wyraźne coraz bardziej postępujące osłabienie. Dla podtrzymania sił dostawał kroplówki, pracował jednak bez ustanku. „Zrób mi kroplówkę w lewą rękę, bo wtedy prawą mogę trzymać słuchawkę telefonu i rozmawiać”.

Całe moje życie naznaczone zostało promieniującą z niego radością. Nasza relacja była pogodna i prosta, nigdy jednak banalna. Odbyliśmy razem wujem Bepi i z moim ojcem wiele wycieczek w góry. Na obiad jedliśmy wtedy kanapki, a jeśli w bułce przygotowanej przez moją matkę był, jak zwykle, kawałek żółtego sera, Wuj kwitował moje marudzenie okrzykiem: „To znakomite!” Były to lata pięćdziesiąte i pobyt w obozie hitlerowskim, który ja umiejscawiałem w czasach prehistorycznych, dla niego był jeszcze żywym wspomnieniem. „Gdybyśmy mieli taki ser w Niemczech”, wzdychał. Pytałem więc: „To co żeście jedli?”. „Przez dwa lata gotowaną rzepę i przysmaki przysyłane nieregularnie przez wuja Nino od rodziny z Włoch: 20 paczek przez dwa lata.” To, co było dla mnie zdumiewające u człowieka tej wiary i kultury, to wielki szacunek dla innych, a także dla naszych opinii. Mieliśmy wrażenie, że słucha nas z uwagą i darzy szacunkiem. Nie zmuszał nas do konwencjonalnych odpowiedzi i daleki był od nawracania nas za wszelką cenę, jak często robiło wielu nudnych wychowawców. Charakteryzował się umiarkowaniem, które przyciąga do siebie, potęgując wzajemną sympatię i wzmagając przyjemność bycia razem. W dniu Pięćdziesiątnicy w 1986 r. przypadkowo telefonując z Afryki do mojej matki dowiedziałem się o jego śmierci. Margherita przysłała mi gruby plik artykułów i świadectw, który przechowuję do dzisiaj. Potem, po latach, poznałem zasięg jego publicznej, oficjalnej działalności. Moim zdaniem z punktu widzenia biograficznego najlepsza jest książka Marcello Malpensa i Alessandro Parola, która oparta jest na bogatej dokumentacji. Wielkie wrażenie wywarły na mnie listy obozowe wuja Bepi, przekazane mi przez ciocię Giannettę dwa lata temu. O tym już jednak mówiłem kiedy indziej. Tutaj chciałbym jeszcze tylko przypomnieć dojmujące doświadczenie jego cichej zgody na ból. Ten jego charakterystyczny styl, naznaczony Duchem Świętym, który rozświetla nasze ludzkie działanie”. 

Tak kończy się tekst Guido. Jeżeli jednak można, chciałabym dodać jeszcze kilka słów, kilka rodzinnych wspomnień o tym wuju, który dla nas wszystkich, dla swoich siostrzeńców i bratanków był źródłem wielkiej radości. Bardzo go lubiliśmy i gotowi byliśmy walczyć o niego, bo przecież, wśród wielu zajęć nie miał dla nas zbyt dużo czasu. Nie wiedzieliśmy dokładnie co robi, ale był zawsze zajęty. Kiedy więc dzwonił do drzwi przy via Ippolito Nievo, cieszyliśmy się bardzo. A kiedy przyjeżdżał do nas w góry do Courmayeur, także była wielka radość. Z wujkiem Bepi chodziło się na spacery i można było świetnie się bawić. Wujek Bepi, kiedy był z nami na wakacjach, poświęcał nam wiele czasu. Od niego nauczyłam się kochać góry, w które mnie prowadził. Miałam dziesięć lat, kiedy nauczył mnie oddychać, jak należy podczas marszu: oddech, a potem krok do przodu. Bo jeśli odetchnąć kilka razy, po chwili brakuje tchu. Mówił, że jestem leń, bo wciąż pytałam, czy jeszcze daleko do celu przechadzki. Odpowiadał: „Z każdym krokiem o krok mniej”. Nauczył mnie kochać góry.
Mam bardzo wiele wspomnień, ale dwie, a może nawet trzy sytuacje wywarły na mnie szczególne wrażenie i zawsze będę o nich pamiętać. Pierwsza taka sytuacja, to narodziny mojego syna Giacomo, który jest dotknięty zespołem Downa. W dniu kiedy mi to powiedziano, wuja nie było, wyjechał. Kiedy wrócił, zadzwonił do drzwi domu moich rodziców, gdzie wtedy mieszkałam, wszedł i powiedział do mnie, uśmiechając się jak zwykle: „Zobaczmy tego Giacomo”. Nad kołyską, objął mnie i westchnął tylko: „Chiaruzza, Chiaruzza”. Zawsze w chwilach szczególnego wzruszenia nazywał mnie Chiaruzza, w ten właśnie sposób zdrabniając moje imię. Uściskał mnie i nic zupełnie nie powiedział. Ten uścisk jednak był bardzo wymowny. Wuj nie powiedział nic o niepełnosprawności, ani o życiu niepełnosprawnych. Tylko przytulił mnie w milczeniu, a potem zachowywał się już zupełnie zwyczajnie, jak wobec każdego noworodka.

Inne wspomnienie, jakie zachowałam, to kiedy umarła babcia Angela, jego matka. Myślałam, że wujek Bepi nigdy nie płacze. Byłam przekonana, że jest osobą, która ma tak wielką wiarę i taką jej pewność, że nigdy nie płacze. A jednak płakał. Przyszłam wcześnie rano. Wezwano nas wszystkich, bo babcia czuła się już bardzo źle. W korytarzu, przed drzwiami do pokoju babci, natknęłam się na wuja Bepi. Wyszeptał tylko: „Babcia Angela”, a potem objął mnie ramionami i zaniósł się płaczem. Było to dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Ja także płakałam, ale że wujek Bepi może płakać, nigdy bym nie pomyślała. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że dla nas był super wujem. A przecież płakał.

I jeszcze jedno wspomnienie: na dwa albo trzy dni przed śmiercią poszłam odwiedzić go w szpitalu. Wiedział... Nie pytał nas o nic, ale wiedział wszystko, przeczuwał. Moja wiara nie była taka jak jego, to była wiara... nie umiem tego powiedzieć... nacechowana wieloma wątpliwościami, nie do końca niezłomna. Wujek Bepi miał potargane włosy, jak ktoś, kto leży w łóżku. Trochę je przygładziłam grzebieniem, a wtedy on popatrzył na mnie i poprosił: „Pamiętaj, módl się za mnie” Ja miałam się za niego modlić? Ja? Na cóż zdadzą się moje modlitwy? Kiwnęłam głową w odpowiedzi, bo nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Chciałam mu powiedzieć: „Ale to ty powinieneś się za mnie modlić, a nie ja za ciebie!”.
Ale za to cenne zalecenie do dzisiaj jestem mu wdzięczna!
"Comunicaro" 10/2009