Świadectwo ks. Franco Brovelli

Dziękuję Wam bardzo za zaproszenie, abym przedstawił moje świadectwo o profesorze Lazzatim. Chociaż bym tego pragnął, nie będę jednak opisywał tu całego bogactwa idei, które - jak wszyscy - również i ja odziedziczyłem po Giuseppe Lazzatim.

Początkowo, nie znając go, słyszałem tylko to, co o nim mówiono, czytałem, co pisał i byłem zafascynowany postacią człowieka, zaangażowanego w historię a równocześnie otwarcie patrzącego na świat w perspektywie wiary. I nigdy bym nie przypuszczał, że pewnego dnia (chociaż nie było to moją zasługą) profesor Lazzati stanie się jedną z najbliższych i najdroższych mi osób. Zdarzyło się to właśnie tutaj, w Pustelni. Pewnego wieczora w czerwcu 1983 r. głosiłem rekolekcje dla młodych kapłanów. Na koniec, już po komunii, do kaplicy wchodzą jakieś osoby. Rozpoznałem profesora Lazzatiego, bo wiele razy widziałem już wcześniej jego fotografie. Nie znałem natomiast Franco Monaco, który mu towarzyszył. To była niespodzianka, ale nie tak znów wielkie zaskoczenie. Lazzati był przecież u siebie w domu. Nie wyobrażałem nawet sobie jednak, że zaraz po mszy Franco powie mi: „Pan profesor chciałby z tobą rozmawiać”. Lazzati zapytał mnie wtedy, czy zostanę dyrektorem Przeglądu kleru włoskiego.

To nie był najszczęśliwszy moment mojego życia, bo byłem nauczycielem w Padwie, ale w ten sposób zapoczątkowana została moja osobista relacja z kard. Martinim. Kilka tygodni później miałem rozpocząć wykłady z liturgiki na Uniwersytecie Katolickim w Mediolanie, zastępując będącego już w podeszłym wieku mons. Enrico Cattaneo, który był moim mistrzem. Byłem jednak zupełnym nowicjuszem i pamiętam całkowite zaskoczenie, kiedy otrzymałem skierowaną do mnie przez Lazzatiego z uśmiechem propozycję redagowania Przeglądu. Kilka lat wcześniej zrezygnowałem z abonamentu, bo pismo mi się nie podobało. Teraz Lazzati zapytał mnie o to otwarcie, tym swoim poważnym tonem, który wszyscy znaliśmy tak dobrze, zwracając się do mnie w trzeciej osobie. Byłem zupełnie zaskoczony tą propozycją i jeszcze dziś doskonale pamiętam, co wtedy odpowiedziałem. „Panie profesorze - odparłem - niech pan zaproponuje to komuś, komu na tym zależy”. Lazzati słysząc te słowa stracił na chwilę panowanie nad sobą i odpowiedział mi w mediolańskim dialekcie: „Nadajesz się do tej pracy właśnie dlatego, że ci na niej nie zależy”. No i przegrałem. Dla mnie to było bardzo trudne, ale równocześnie bardzo piękne doświadczenie. W ten sposób otworzyły się też przede mną możliwości zdobycia wiedzy i umiejętności, których nawet nie podejrzewałem. Profesor był całkowicie świadomy, że przydziela mi niezwykle trudne zadanie. Miałem zacząć pracę dwa tygodnie później. Może dlatego zrobiło się mu mnie trochę żal i pomyślał sobie: Biedaczek... Dałem mu taką robotę, to teraz od czasu do czasu do niego zajrzę. Jeśli się nie mylę to były ostatnie miesiące jego pracy na stanowisku rektora i chyba ostatnia ważna nominacja.

Wyznaczenie szefa Przeglądu kleru włoskiego należało bowiem do obowiązków rektora. Często, na koniec dnia, wchodził na górę, gdzie na mansardzie, dokładnie nad wejściem mieściło się moje biuro. W tamtym okresie jeszcze nikogo nie znałem, nie rozpocząłem jeszcze zajęć na uczelni i nawet innych wykładowców znałem tylko z publikacji, a nie osobiście. Ale w ten sposób zaczęła się z Lazzatim nasza współpraca, nasze dyskusje dotyczące, zależnie od okoliczności, na przykład artykułu, który należało przygotować, czy wartego uwagi tematu. Łatwo możemy odgadnąć, co było przedmiotem zainteresowania profesora, ogarniętego pasją dla spraw społecznych, czym za każdym razem mnie wzruszał i przepełnionego głęboką wiarą, wobec której nie mogłem pozostać obojętny, ale która wymagała ode mnie reakcji również, kiedy rozmawialiśmy o faktach.

Pamiętam, jak pewnego wieczora to on mi powiedział o śmierci Enrico Berlinguera. Podczas wielu naszych rozmów poszerzaliśmy tematy, analizując je w perspektywie historycznej, która również była mu bardzo droga. Nie zdawałem sobie sprawy, że w ten sposób rodzi się wielka zażyłość, głębokie porozumienie między nami, że otrzymałem nieoczekiwanie dar tak wielki, że dzisiaj, opowiadając o tym, odczuwam pewne zażenowanie. Tak właśnie było! Dzięki tym częstym rozmowom z Lazzatim nauczyłem się inaczej, w sposób świeży i bezpośredni, odczytywać zdarzenia, sytuacje, życie Kościoła, wydarzenia polityczne. Tak było aż do ostatnich miesięcy.
Rano, w dzień Pięćdziesiątnicy, kiedy otrzymałem wiadomość o Jego odejściu, o tym, że wrócił do Domu Ojca, Przegląd był już w druku. W nocy jednak napisałem jeszcze o Nim artykuł. Kiedy teraz przeczytałem go ponownie, widzę, że nie jest wiele wart, ale mówię o tym, bo może jest cenny dlatego, iż starając się otwarcie przedstawić tego wielkiego człowieka, ukazałem przede wszystkim jego przyjaźń i moją wobec Niego wdzięczność. I to może ma jakieś znaczenie.

Wtedy nie miałem innego tytułu, by mówić o Lazzatim w sposób bardziej głęboki. Teraz także powiem tylko o dwóch wydarzeniach. Pierwsze jest związane właśnie z jedną z wielu rozmów na temat laikatu w redakcji Przeglądu. Możemy wyobrazić sobie, jak bardzo był w to zaangażowany. Powiedział wtedy: „Wiem, że masz trochę pracy i zleciłeś paru młodym ludziom opracowanie rozdziału o ruchu liturgicznym, który doprowadził do przyjęcia na Soborze Watykańskim II konstytucji Dei Verbum”. Pokazałem mu wtedy materiały, nad którymi pracowałem i które stały się podstawą paru prac dyplomowych. Zainteresował go aspekt, który w mojej opowieści nie był wcale najważniejszy, a dotyczył przygotowania, wydania i upowszechnienia pierwszego małego mszału włosko-łacińskiego. Napisałem tylko krótką recenzję tego mszału, ale Lazzati powiedział wtedy: „Widzę tu kilka rzeczy, o których i ja pisałem. Tak jak w przypadku wielu innych osób, to właśnie była moja szkoła świadomości eklezjalnej. Do pojęcia ludu Bożego i jego godności doszedłem przede wszystkim modlitwą. A modliłem się właśnie w sposób, o którym piszesz”. Później, zwracając się do członków Akcji Katolickiej, podczas codziennej mszy świętej, zauważył: „Taki jest nasz sposób modlitwy. Kiedy długie lata modlimy się słowami potem już nie potrafimy myśleć, że jesteśmy szeregowymi członkami Kościoła, bo przecież modliliśmy się jak synowie.” Nigdy nie zapomniałem tych słów i jestem przekonany, że były one wyrazem pewnej intuicji. Jedną z pięknych cech tego człowieka było to, że żył codziennością Kościoła. Taki był Lazzati na Synodzie Kościoła włoskiego w 1986 r. i w wielu innych, ważnych dla Kościoła włoskiego chwilach. Ale był to też człowiek, który w ten właśnie sposób modlił się, siedząc w kościele razem z ludźmi najróżniejszego pochodzenia. To mówi wiele o sile jego wiary. Miał poczucie, że podczas modlitwy językiem wiary, zwracając się do Ojca, możemy mówić: Abba.

Chciałbym opowiedzieć wam jeszcze inną historię, która nie dotyczy już bezpośrednio Lazzatiego, ale tej Pustelni. Na przełomie 1986 i 87 r. kard. Martini poprosił mnie, abym zrezygnował z dalszej pracy naukowej. Miałem wkrótce odejść także z redakcji Przeglądu, gdzie zastąpił mnie ks. Bruno Maggioni. Kardynał Martini polecił mi opiekować się w pełnym wymiarze wszystkimi młodymi księżmi w diecezji. Zachęcając mnie do tego powiedział: „Popatrz na ks. Franco. Będziesz musiał powoli zrezygnować ze wszystkiego innego, ponieważ ta praca bardzo wiele wymaga.” Nadal pełnię tę służbę. Zmieniło się tylko tyle, że moi podopieczni to już nie są młodzi księża, ale księża w ogóle, i nie tylko księża, chociaż ci stanowią zdecydowaną większość. Ileż razy, nawet o to nie pytając, słyszałem od nich - w momentach trudnych lub szczególnie istotnych, jak na przykład w przeddzień ordynacji, czy przeniesienia do innych zajęć, zgodnie z zaleceniem biskupa, albo w chwilach prawdziwego kryzysu: „Jadę do Pustelni na dwa, albo trzy dni”. Ileż razy to słyszałem! A co się za tym kryje? Pragnienie, by jeszcze raz znaleźć się tutaj, w tej atmosferze, której nie da się opisać, gdzie słyszysz ciszę, gdzie najpilniejszym zadaniem jest modlitwa, gdzie nabierasz ochoty na słowa prawdy, chcesz je usłyszeć i nimi się dzielić, i gdzie dostrzec możesz ową powściągliwą ale gościnną obecność gospodarza. W ten sposób zrozumiałem, że Pustelnia stała się miejscem, do którego trzeba powracać, w ważnych lub trudnych chwilach.

Nic nie powiedziałem tu o Lazzatim, ale w rzeczywistości powiedziałem bardzo wiele o jego dyskretnej obecności pełnej prawdziwej troski i szczerego współczucia. To jest cecha charakterystyczna ludzi uduchowionych, którzy potrafią spojrzeć w głąb serca, którzy mimo iż są poddani historii, nauczyli się również pielęgnować swe pasje i wobec tego potrafią stworzyć również dla innych warunki, które sprzyjają ich rozwojowi. Wiemy wszyscy, jak bardzo życie Lazzatiego było związane z tym miejscem. I również dzięki temu nauczyłem się kochać i szanować Lazzatiego.

Wiadomość o jego odejściu była dla mnie, a jak sądzę również dla wielu z nas, zapowiedzią innego jeszcze odejścia, które - ledwie kilka miesięcy później - pozostawiło niezatarty ślad w życiu wielu osób w naszej diecezji i w całych Włoszech. Mam tu na myśli odejście ks. Luigi Serentha. Powiedziałem mu o śmierci Lazzatiego, kiedy był już w bardzo ciężkim stanie, ale całkowicie przytomny i obaj byliśmy głęboko wzruszeni i zasmuceni odejściem Profesora. 
Zamierzałem opowiedzieć wam tylko o tych dwóch sprawach, ale jeszcze trzydzieści sekund chciałbym poświęcić na odczytanie ostatnich linijek artykułu który, kiedy jesteśmy tutaj w Pustelni, nabiera szczególnej wymowy: „Życie tak urozmaicone spotkaniami i kontaktami z ludźmi, którzy żyją samotnie, ma w sobie zawsze coś niewytłumaczalnego. Tak jak niewytłumaczalny jest fakt, że powściągliwe a czasem nawet szorstkie zachowanie nie ma wpływu na nasze uczucia: na odczuwane przez nas wobec kogoś szacunek i przyjaźń. To paradoks przypowieści ewangelicznej, gdzie jest mowa o tym, że Królestwo Boże powstaje z maleńkiego ziarenka, co zakiełkowawszy wyrasta na ogromne drzewo, w którego konarach ptaki wiją swe gniazda”. „Być chrześcijaninem to doświadczać obecności Syna jak dzieci” - czytamy w notatkach pewnego młodego człowieka, który słuchał Lazzatiego w Pustelni: „Jeżeli żyje w nas Chrystus, przywrócone zostaje nasze podobieństwo do Boga, na obraz którego zostaliśmy stworzeni”.

Najrozmaitsze sytuacje i problemy, nawet ciężar odpowiedzialności, którą wziął na siebie, nie odebrały Lazzatiemu umiejętności wyrażania w prostych słowach myśli, zdolnych wstrząsnąć i trafić do przekonania innym w taki sam sposób, w jaki wstrząsnęły nim samym. Słowa tak ważne, że Lazzati uznał za konieczne przekazać nam je również na piśmie, słowa: „Jezus Chrystus jest fundamentem każdej odnowy”, zostały napisane nazajutrz po powrocie z zimnych, wilgotnych i ciemnych baraków hitlerowskiego obozu. 

Przejrzyste i spójne świadectwo współczesnych chrześcijan przybliża nam i pozwala lepiej zrozumieć słowa Ewangelii, dając nam siłę i wzniecając pragnienie, by się na nie otworzyć.