Do zobaczenia wkrótce (Fabio Vescovi)

Poznałem go 30 lat temu, gdy byłem w aspiranturze. Emilio Tresalti, wówczas nowo wybrany Przewodniczący Instytutu, został zaproszony przez nauczyciela aspirantów, Riccardo Salviniego, na spotkanie z grupą aspirantów. W tamtym czasie niewiele jeszcze wiedziałem o Instytucie, ale znajomość takiej osobowości jak on z pewnością utwierdziła mnie w wyborze Instytutu. Fascynowały mnie jego międzynarodowe doświadczenia, jego otwartość na inne kultury i ludzi, którą potrafił pielęgnować dzięki znajomości języków obcych. Dzięki niemu Instytut nabrał prawdziwie międzynarodowego wymiaru. W tamtym czasie media zaczynały używać przymiotnika "globalny" w najróżniejszych znaczeniach, a my uchwyciliśmy ten znak czasu pod jego uważnym i pełnym szacunku dla kultur różnych narodów przewodnictwem. W ten sposób nasz "świecki" Instytut stał się naprawdę "światowy", spełniając wymogi tej definicji. Być może to bardziej jest dziedzictwem Emilio niż okres jego przewodnictwa, który, jak wiemy, nie obył się bez zawirowań, a raczej burz. Przez burze sprawny kapitan kierował naszym statkiem za pomocą szybkich zwrotów w prawo, podczas gdy wszyscy wołali na lewo i wiecznego milczenia, które próbowaliśmy interpretować jako polecenia.

Tak, bo Emilio w podejściu do innych był twardy, milczący i nieprzewidywalny. Na tym spotkaniu trzydzieści lat temu zrozumiałem to natychmiast: podekscytowany wiadomościami o szybkim rozwoju Instytutu w Kongo (wtedy jeszcze nazywało się Zairem!), Nowej Zelandii, Polsce, Indiach, zapytałem go: "Ale jak ci wszyscy nowi członkowie, rozproszeni w tak odległych miejscach będą uczestniczyć w działalności Instytutu?" (Internet nie był wtedy jeszcze używany). Odpowiedział z irytacją: "No, a ty, jak to robisz?” jakbym zadał to pytanie, żeby skrytykować go jako Przewodniczącego. Odpowiedziałem: "Ale ja mam tu Odpowiedzialnego, Wspólnotę, itd..." Ale on natychmiast uciął: "I oni będą mieli Odpowiedzialnego, Wspólnotę itd!". Po tym wydarzeniu rozmowa z nim zawsze była dla mnie dość problematyczna.

Nie wiedziałem jednak, że ta jego surowość w komunikacji złagodnieje wkrótce potem, kiedy napisał do mnie serdeczny list, kiedy byłem w Mozambiku w 1993 roku na służbie wojskowej, na misji pokojowej jako niebieski hełm ONZ. Emilio był jednym z pierwszych, którzy do mnie napisali, około tygodnia po moim wyjeździe. I tak właśnie odpowiedział na pytanie, które zadałem mu na temat życia Instytutu, gdy jesteśmy rozproszeni w odległych krajach:

Najdroższy Fabio,

oto aspirant w Mozambiku! Bardzo szczególna afrykańska przygoda, bo rozgrywająca się w wojskowym mundurze. Jak się odnajdujesz? W Afryce, inni bracia przeżywają swoją wiarę i zaangażowanie w bardzo różnych warunkach. Odległość w kilometrach jest duża, a w komunikacji jeszcze większa. Jednak w modlitwie i w Eucharystii one znikają.

Cieszą mnie wieści od Ciebie. Za trzy dni będę w Brazylii, gdzie odwiedzę naszych braci w Amazonii. Będziemy o Tobie pamiętać podczas Wigilii Paschalnej. Kiedy wrócę, mam nadzieję, że znajdę list od Ciebie.

Serdecznie pozdrawiam, Emilio Rzym, dnia 3 kwietnia 1993 r

Od niego nauczyłem się traktować kompetencje w naszej pracy jako priorytet: kompetencje muszą być naprawdę w centrum nie tylko naszej pracy, ale ogólnie wszystkiego, czym się zajmujemy, niezależnie od tego, czy jest to nasze zainteresowanie, hobby czy po prostu wiadomość, którą musimy przekazać innym. Był w tym naprawdę wzorem, bo jeśli coś mówił, to na pewno po zebraniu dokładnych informacji, a to z kolei pobudzało jego chęć szukania dalej. Interesowało go wszystko.

Byłem naprawdę zaskoczony jakością i głębią jego wypowiedzi. Ale pomimo mojego szacunku dla jego kompetencji w każdej dziedzinie, którą się zajmował, niestety widziałem u niego, niejednokrotnie, pewną niechęć do moich działań i ogólnie do moich wypowiedzi. Za czasów jego Przewodnictwa niektóre z moich artykułów dla "Spotkań" zostały ostro skrytykowane, a co do innych, jeszcze w wersji roboczej, prosił mnie o radykalną zmianę. Ale ta jego "zgryźliwa" postawa wobec mnie i innych w żaden sposób nie wpływa na uznanie i sympatię, jaką miałem i nadal mam dla niego. To był rodzaj nieodwzajemnionej miłości, ale było mi z tym dobrze. Inni jednak cierpieli z tego powodu. Z biegiem lat starałem się rozmawiać z nim tylko wtedy, gdy było to konieczne i wiele nauczyłem się o jego stylu komunikacji, zupełnie "nierzymskim", mimo że stamtąd pochodził, bardzo oschłym, takim, w którym oszczędza się czas i słowa.

Jego liczne doświadczenia międzynarodowe przyzwyczaiły go do dużej elastyczności wobec nawyków i obyczajów innych narodów oraz do integrowania się z nimi, niezależnie od tego, czy byli to chrześcijanie, czy nie, ale bez ukrywania własnej tożsamości. Jeśli odwiedzał jakąś wioskę, nie szukał kościoła, ale targu. Kultywował w sobie i rozwijał w innych poczucie wielkiej wolności w interpretowaniu życia chrześcijańskiego na różne lokalne sposoby, na przykład w domach naszych braci rozrzuconych po coraz większej części mapy. Ta chrześcijańska wolność jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, które cenię w naszym Instytucie. Jako lekarz miał za sobą długi pobyt w Somalii, gdzie nauczył się języka somalijskiego i wyspecjalizował się w chorobach zakaźnych, swojej dziedzinie zawodowej, co doprowadziło go do objęcia stanowiska dyrektora medycznego Polikliniki Gemelli w Rzymie. W którymś z wcześniejszych numerów pisał na łamach tego pisma o swoich przeżyciach z pobytu papieża Jana Pawła II w Poliklinice w 1981 roku po zamachu na jego życie. Wszystko to czyniło go dla mnie wzorem kompetencji zawodowej i ludzkiej.

Spośród wielu moich rekolekcji w Instytucie, pamiętam może dwa lub trzy ze szczególną intensywnością. A wśród nich są te z 2014 roku z Hongkongu, głoszone przez niego. Były to dla mnie pierwsze rekolekcje bez żadnej Mszy (drugie miały przyjść za czasów Covida): tylko poranna modlitwa i jego konferencje. O programie i harmonogramie mówił z wyraźną niechęcią: "...daj spokój, ja nic nie robię". I tak, poprzez proste i zasadnicze rozważania Słowa Bożego i naszego życia w Instytucie, wywołał we mnie jeden z najbogatszych duchowych momentów z silnym doświadczeniem Boga, z czym zgodzą się także Robin, Martin i Rickie, którzy również byli obecni. 

Hongkong, maj 2014 r: Emilio (w środku) jadł, jak zwykle, chińskimi pałeczkami, ale ja (po prawej) po prostu nigdy się tego nie nauczyłem i prosiłem kelnera o widelec! Pozostali biesiadnicy od lewej: Robin Francis D'Souza, Martin Agyemang i Rickie Lam.

Przez kilka lat czerpałem intensywne korzyści i spokój w trudnych czasach. Ale kiedy z entuzjazmem mu o tym opowiedziałem, nic nie powiedział, a może zbył mnie stwierdzeniem "no cóż...". Nawet dzisiaj, przy braku regularnych nabożeństw eucharystycznych, tamte dni w Hongkongu są dla mnie paradygmatycznym odniesieniem dla świeckiego życia duchowego w czasie pandemii. Był człowiekiem Bożym i dlatego nie był szczególnie dumny ze swoich osiągnięć w życiu duchowym.

Kończę jednym z ostatnich wspomnień, jakie mam o nim, kiedy wszyscy spotkaliśmy się w Rzymie, jeśli się nie mylę, w 2016 roku, w willi Sassone, z okazji rocznicy Prowida Mater. Pod koniec spotkania zobaczyłem go na dziedzińcu, gdy miał już wychodzić: zauważyłem jego nowy samochód, a on wyjaśnił, że właśnie go kupił, ale dziwnie hałasował i musi zabrać go do mechanika w Formello. Zamykając drzwi powiedział: "Do zobaczenia wkrótce, co?"

"Cześć Emilio!"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz