Moje wspomnienia o Emilio (Giorgio Mazzola)

Muszę wyznać, że piszę te notatki głównie z egoistycznego powodu. Zawsze miałem słabą pamięć, więc chciałbym pospieszyć się ze spisaniem kilku wspomnień z wydarzeń, które naznaczyły moje lata z Emilio, a które stanowią ważną, może przeważającą do tej pory, część mojego życia.

Jego odejście pomaga objąć te wspomnienia spojrzeniem nie tylko wdzięcznym, ale i czułym, choć jednocześnie przenosi nas ono w czasy trudniejsze, kiedy trudniej było się zrozumieć i porozumieć. Z drugiej strony, bycie chrześcijaninem oznacza przede wszystkim: zrobienie miejsca dla Miłości, podsumowanie całej przeszłości, naszej i tej przeżywanej obok innych, w ramach historii zbawienia. Dlatego dawanie pierwszeństwa pięknym wspomnieniom nie oznacza zdrady historii, ale próbę spojrzenia na nią oczami Tego, który, jak wiemy, ma inne oczy.

Układam obok siebie wiele wspomnień, także oderwanych od siebie, więc pozostawiam czytelnikowi możliwość zatrzymania się na tych, które są warte jego uwagi.

Zacznijmy od tego, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy: było to podczas jednego z trzydniowych spotkań Instytutu w Villa Sacro Cuore w Triuggio w 1988 roku. Byłem aspirantem na trzecim roku, ale z tej okazji aspiranci zostali dopuszczeni do udziału w trzydniowym spotkaniu dla profesów, które zresztą jest często wspominane z powodu nieprzyjemnej i przykrej sprzeczki na sali podczas pracy. Wtedy Emilio miał ostatnie wystąpienie, na temat oddziaływania Instytutu na inne kultury, i mówił między innymi o Matteo Ricci w Chinach i Roberto De Nobili w Indiach, i to przykuło moją uwagę - w tym czasie czytałem książkę o przygodach i ekscytujących przejściach jezuitów w Chinach - do tego stopnia, że po prezentacji podszedłem do niego i, nie bez pewnej bojaźni, zapytałem go o coś, nie pamiętam o co.

Kolejny raz zdarzył się trzy lata później, jesienią lub zimą 1991 roku: Tresalti został niedawno wybrany na Przewodniczącego Instytutu. Z sekretariatu poproszono mnie, abym odebrał Emilio z Uniwersytetu Katolickiego w Piacenzy i zawiózł go do Mediolanu. Jak to zwykle bywa ze mną, nie pytałem o nic i po prostu pojechałem po niego. Ale był powód: podczas podróży Emilio poprosił mnie, abym przyjął funkcję odpowiedzialnego za rok duchowości. Pamiętam, że zapytał mnie, czy mam jakieś zastrzeżenia i chyba przedstawiłem mu kilka. Wysłuchał mnie, a potem spokojnie powiedział, że są one zrozumiałe, ale niewystarczające, więc odpowiedziałem tak. Nauczyłem się przeczuwać, że ten rodzaj spotkań często miał na celu jakieś życzenie, miało to miejsce co najmniej trzykrotnie: w 1994 r. prośbę o opiekę nad aspirantami z Zairu (obecnie Demokratyczna Republika Konga), w 1996 r. nad aspirantami z Włoch i w 2001 r. nad aspirantami z całego Instytutu. Na podstawie wcześniejszych doświadczeń, nie zawracałem sobie głowy przedstawianiem swoich zastrzeżeń, ograniczałem się po prostu do niemówienia nie...

Po raz pierwszy pojechałem do Zairu w jego towarzystwie. Było to chyba latem 1993 roku (proszę o pomoc nasze archiwa!), zatrzymaliśmy się na jedną noc w Kinszasie i tego wieczoru po raz pierwszy miałem okazję powiedzieć coś o swoim życiu, o swojej rodzinie. Powiedziałem mu, że to nie był mój pierwszy raz w Afryce - byłem w Tanzanii przez miesiąc z moją parafią  - i opowiedziałem mu o niezwykle odważnych podróżach mojego brata do Indii (bez pieniędzy, tylko z dochodami ze sprzedaży dżinsów i zachodnich ubrań) i do Zairu (autostopem z Kivu do Kinszasy). Na końcu Emilio rzucił coś w stylu: "No, nie myliłem się, dobrze myślałem!". Następnego dnia wyruszyliśmy do Bandundu (na zdjęciu Benjamin i ojciec Werner Bach, werbista) i pamiętam zadowoloną i rozbawioną minę Emilio, gdy podróż zakończyła się przeprawą czółnem przez rzekę Kwilu (na zdjęciu). Niewiele mi wtedy powiedział (nigdy nie był szczególnie rozmowny), widocznie uważał, że wystarczy, abym zanurzył się w tamtej rzeczywistości. Jednak po powrocie, ciągle mi mówił, żebym nauczył się dobrze francuskiego; przez dwa lata uczęszczałem na zajęcia wieczorowe w Centre Culturel Français, a następnego lata pojechałam do Bretanii na dwutygodniowy kurs.

Emilio był bardzo wymagający, jeśli chodzi o języki obce, a bardziej ogólnie, jeśli chodzi o niezbędny poziom profesjonalizmu, który powinien cechować każde zobowiązanie i każdą decyzję. Języków trzeba było się uczyć bardzo dobrze (radził mi np. zaprenumerować tygodnik "The Economist" po angielsku), nie tolerował bylejakości i powierzchowności. Nie lubił zaściankowości ani uznawania kultury włoskiej za lepszą od innych (bez ich znajomości); nie tolerował również tego, żeby na członków spoza Włoch patrzono jak na akcent folklorystyczny w Instytucie (inny sposób ubierania się, jedzenia, itd.): to go bardzo denerwowało i muszę powiedzieć, że zaraził mnie tym, ja też już tego nie znoszę! Emilio dawał mi rady, jak poznać realia różnych krajów świata: zawsze prosił, żebym przygotował sobie jakąś lekturę, sugerował, żebym odwiedził lokalne supermarkety i księgarnie, używał środków transportu (jak on uwielbiał jeździć rikszą w Bombaju!) i restauracje, żeby poznać kulturę ludzi, z którymi się spotykałem. Emilio początkowo uczył się języka francuskiego, potem nauczył się angielskiego i hiszpańskiego, a przez pewien czas próbował też swoich sił w języku polskim. Porządkując swoje książki w domu, odkryłem, że praktycznie wszystkie książki, które otrzymałem od niego w prezencie, były w obcych językach, większość z nich po angielsku i prawie zawsze na nietypowe tematy: autobiografia Nelsona Mandeli, powieść Ebola, esej o konfliktach w Afryce, "Western Spirituality" Matthew Foxa (w podpisie jest napisane, że została zakupiona w Auckland), przewodnik po Afryce Zachodniej, itp. Aby przyczynić się do rozprzestrzeniania się Instytutu, zaoferował dwa, niewykorzystane do tej pory, stypendia dla członków Instytutu na naukę języka chińskiego i koreańskiego. Zdaję sobie sprawę z mojej nieudolności w późniejszych latach w związku z tym, że nie doprowadziłem do końca naukowej publikacji Do Diogneta w języku chińskim, na której bardzo mu zależało. Dziś także musimy powtórzyć, jak mówił do mnie i do nas Emilio, że uczenie się języka, który nie jest naszym językiem ojczystym, tak jak interesowanie się wydarzeniami całego świata i pozwalanie, by nas kształtowały, jest autentycznym (i kosztownym) aktem miłości do świata (oczywiście nie jedynym!) i jest aktem, który doskonale współgra z naszą świeckością, a więc "ruchem" właściwym dla naszej świeckiej konsekracji.    

Emilio interesował się również wszystkimi nowinkami technicznymi, o wiele bardziej niż ja, inżynier elektronik: myślę, że był jednym z pierwszych posiadaczy telefonu komórkowego i pamiętam, że kupił jeden z pierwszych modeli, który następnie przekazał mnie; to samo dotyczy komputerów, które również mi przekazywał, gdy je zmieniał: generalnie lubił posiadać rzeczy ładne, dobrze zrobione. Zależało mu, by być na bieżąco z aktualną sytuacją w kulturze; pamiętam, że podczas obiadu w Rzymie na temat aspirantury - obecny był również Carlo Savarese - słuchaliśmy płyty Beatlesów „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, a Emilio był zaskoczony, że znałem ukryte znaczenie piosenki (Lucy in the Sky with Diamonds - spójrz na pierwsze litery). Pamiętam też, że spotkanie formatorów z Instytutu rozpoczęło się od słuchania piosenki Stinga, "If I Ever Lose My Faith in You”, jeśli dobrze pamiętam. Na te spotkania dla odpowiedzialnych zapraszał także przyjaciela Żyda, historyka (prof. Bruno di Porto), profesora rosyjskiego, pastora protestanckiego (Martin Uhl), itd. Krótko mówiąc, Emilio bardzo zależało na otwieranie się na inne rzeczywistości i był surowy w swoich osądach, gdy widział, że ludzie tkwią we własnych schematach. Szczególny był też jego stosunek do modlitwy i Słowa Bożego, znów zupełnie odmienny od najczęściej spotykanych wzorców.

Jego wymagający charakter ("szorstki" - tak określił go jeden z jego uczniów podczas pogrzebu) poznałem przy spotkaniu mającym miejsce po mojej pierwszej podróży do Zairu, kiedy po raz pierwszy - choć zdarzyło się tak również przy innych okazjach - poczułem pewien dyskomfort po zakończeniu rozmowy telefonicznej z nim. Stało się tak, że podczas tej pierwszej wyprawy do Zairu dotknęło mnie zatrucie wątrobowe od leków przeciwmalarycznych (lekiem, który później został wycofany z rynku), natomiast odkryłem, że Emilio (lekarz!) nie stosował żadnej profilaktyki przeciwmalarycznej - tego się nauczyłem i tak robiłem podczas wszystkich kolejnych wyjazdów. Wątroba narzuca surowy reżim dietetyczny, a oprócz tego płata niemiłe niespodzianki pod kątem nastroju. Nie czułem się dobrze i zadzwoniłem do Emilio, aby mu powiedzieć, że mój stan nie pozwala na wyjazd do Zairu, który był planowany w niedługim czasie, ale on bez ogródek dał mi do zrozumienia, że moje problemy zdrowotne nie mogą być przeszkodą; przyznaję, że nie podobało mi się to, ale nauczyłem się też, żeby nie zważać na moje ograniczenia fizyczne we wszystkich podróżach, które odbywałem w następnych latach. To była prawdziwa lekcja: trzeba też umieć wyjść poza swoje ograniczenia. Moja podróż do Zairu była szczególnie skomplikowana, z pięciodniowym oczekiwaniem w Procure des Missions w Kinszasie (były to czasy protestów Ville Morte) i ryzykowną podróżą do Bandundu, po to by spędzić tam kilka godzin (!).

Nie jestem w stanie powiedzieć, ile krajów Emilio odwiedził, ale nigdy w celach turystycznych. Myślę, że w swoim życiu, choć wiele podróżował, nigdy nie miał wakacji w takim sensie, w jakim zwykle używamy tego słowa. Zdumiewała jego gotowość do przemieszczania się, aby spotkać jakąś osobę: pamiętam, że udał się do Niemiec, aby spotkać się - na lotnisku! - z odpowiedzialnym z Instytutu Caritas Christi lub pojechał do Belgii, aby porozmawiać z werbistą O. Wernerem Bachem, którego poznaliśmy w Bandundu, po jego powrocie do Europy.

Prawdę mówiąc, pierwszy raz spotkałem Emilio za granicą, w Indiach, kiedy to z Fabrizio Lardinim uczestniczyłem w rekolekcjach w Goa z hinduskimi przyjaciółmi; zrobił na mnie wrażenie, ponieważ przyjechał w środku nocy, ale rano był już gotowy na spotkania, ubrany w tradycyjny strój kurta. Potem Emilio prosił mnie, bym pojechał w wiele innych podróży, do Afryki i innych miejsc, do tego stopnia, że z okazji moich ślubów wieczystych w 1999 roku aspiranci, trochę złośliwie, podarowali mi, oprócz pary porządnych butów górskich, koszulkę z ich podpisami i napisem "Tre salti per il mondo [Trzy skoki dookoła świata]"!

Gdybyśmy chcieli kontynuować ten obraz, myślę, że moglibyśmy powiedzieć, że gdybyśmy dziś mieli dać Emilio koszulkę, musielibyśmy napisać na niej "Lazzati dla świata". Myślę, że nie pomylę się, gdy powiem, że obecne rozpowszechnienie naszego Instytutu na świecie nie miałoby miejsca bez zdecydowanego bodźca pochodzącego od Emilio. Symbolem tego rozprzestrzeniania się może być zdjęcie umieszczone po lewej stronie, przedstawiające Profesora wraz z pierwszym profesem spoza Włoch, Robinem Francisem D'Souza. Symboliczne zdjęcie!

Wracając do moich podróży, Emilio spodobał się początek serii artykułów, które napisałem w Spotkaniach na temat mojej podróży do Togo. Zacząłem od tego, że dla inżyniera, takiego jak ja, nie było łatwo zrozumieć, że trzeba "myśleć nogami", że człowiek uczy się podróżując i poznając różne realia. Ktoś mi powiedział, że Emilio używał tego wyrażenia podczas Zgromadzeń Wspólnot w ramach przygotowań do następnego Kongresu, nie przeczę, że mnie to ucieszyło, bo Emilio był raczej powściągliwy w słowach i uznaniu.

Prawdę mówiąc, w bardzo wczesnych latach naszej współpracy usłyszałem szczególnie uroczyste słowa uznania (potem zaczął poznawać moje ograniczenia i wady...): byliśmy w sekretariacie na Via Stradella, chyba był tam Piero Di lorio, a on rzekł do mnie łacińskie wyrażenie: 'Homo longus raro sapiens; sed, si sapiens, sapientissimus'. Innym miłym wydarzeniem było spędzenie Wielkanocy w jego domu przy via Capodistria - bardzo chętnie i ze szczególną starannością przyjmował gości - a po porannej wizycie w jego kościele parafialnym, zostałem poproszony o bycie lektorem podczas wieczornego nabożeństwa wielkanocnego. On był zdumiony i powiedział: ale jak to możliwe, chodzę do tego kościoła od tylu lat i nigdy nie zostałem poproszony o czytanie, a ty idziesz po raz pierwszy..."?

Wielokrotnie Emilio rekompensował czynami to, czego że nie umiał osiągnąć w relacjach. Kiedy zorientował się, że moje zdrowie było zawsze słabe, dawał mi rady, jako lekarz z dużym doświadczeniem w innych krajach; mogę tu przywołać jedną z najbardziej sympatycznych, kiedy wiedząc, że często podróżowałem służbowo lub dla Instytutu, powiedział mi, że na moje posiłki muszę nauczyć się dużo wydawać (!), to znaczy, że zawsze powinienem chodzić do dobrej jakości restauracji, gdzie jest większa gwarancja jakości jedzenia i przygotowania. Kiedy powiedziałem mu o moich nietolerancjach pokarmowych, stał się niezwykle skrupulatny w przygotowywaniu kolacji w swoim domu; pamiętam na przykład, że zawsze podawał na przystawkę jaja przepiórcze, które nie były tak powszechne. Muszę powiedzieć, że prawie wszystkie spotkania z nim miały jako dodatek, a może lepiej powiedzieć jako punkt centralny, kolację. Tak było na początku w Mediolanie w mieszkaniu przy Via Stradella czy w Rzymie przy Via Capodistria (ale także przy Via Aurelia w okresie, gdy opuścił piękne mieszkanie przy Via Capodistria w oczekiwaniu na nowe lokum), potem w Formello  i wreszcie w Rzymie przy Via Civitavecchia, ale wielokrotnie także w restauracji, gdzie często zapraszał mnie na kolację. Z wielką dbałością i wyobraźnią przygotowywał menu, a ja miałem w zwyczaju przynosić deser, szukając dobrej jakości cukierni, co bardzo doceniał.

W rozmowach (Emilio był moim Odpowiedzialnym przez dziesięć lat) nie miałem zbyt wielu okazji do mówienia o sobie, ale więcej rozmawialiśmy o Instytucie, o Kościele, o świecie. Trochę cierpiałam, że nie mogłem przyjrzeć się mojemu życiu (ale zwracał uwagę na mój rozwój zawodowy), ale zrozumiałem przede wszystkim, że Emilio jest... Emilio, i że zależy mu na tym, żebym się uczył i otwierał umysł, wychodząc poza cząstkowe schematy. Zależało mu, by dzielić się ze mną swoją wiedzą i spojrzeniem na Kościół i świat, i muszę mu za to bardzo podziękować.

Uderzył mnie jego gest, kiedy wyszedł ze spotkania, gdzie właśnie wybrano go po raz trzeci Przewodniczącym Instytutu - pamiętam, że był w sali na pierwszym piętrze Pustelni, która teraz nie jest już dostępna dla grup - zbliżył się do mnie i położył rękę na ramieniu.

Kiedy zostałem wybrany na Przewodniczącego, zabrał mnie do Kongregacji (Życia Konsekrowanego), aby przedstawić mnie sekretarzowi i podsekretarzowi; przy tej okazji zauważyłem, że miał w zasadzie wolny dostęp do biur Kongregacji - podczas gdy normalnie jest się zatrzymywanym przez woźnego, który widząc Emilio, wstawał, aby go pozdrowić. Był więc dobrze znany i szanowany. Troszczył się też o inne prawy, np. zaprosił mnie w swoim imieniu na III Europejskie Zgromadzenie Ekumeniczne w Sibiu (Rumunia). Innym razem miałem okazję przekonać się, jak bardzo był znany w pewnych kręgach kościelnych; pamiętam na przykład spotkanie z o. Cabrą, który w odniesieniu do zaangażowania zawodowego Emilio powiedział mi, że dla naszego powołania ważne jest, aby mieć znaczącą pozycję zawodową; myślę, że chciał powiedzieć, iż sukces zawodowy [który tak naprawdę zależy od wielu czynników i ma różne kryteria oceny] jest elementem potwierdzenia powołania jako świeckiej osoby konsekrowanej. Pamiętam jego piękną relację z kardynałem i teologiem Georgem Cottierem, któremu zostałem przedstawiony podczas Sympozjum w 2007 roku, wspomnianym w dalszej części; Kard. Cottier powiedział mu nawet, że jego zdaniem istnieją warunki do przeanalizowania kwestii instytutów świeckich, co do których Emilio nigdy nie ukrywał swoich wątpliwości (co więcej, jak później zauważyłem, w pewnym stopniu podzielanych przez Kongregację). Przy okazji mojej podróży do Nigerii Emilio rozmawiał z Sekretarzem Stanu i otrzymał zachęcającą odpowiedź, że jest to kraj 

wielkich możliwości. Pamiętam, jako szczególną okazję, kolację w domu nuncjusza apostolskiego w Zairze, czy opowieści o jego kolacjach z udziałem wybitnych osobistości Kościoła, w tym biskupa, a później kardynała Waltera Kaspera, o którym napisał tekst do zbioru opracowań poświęconych kardynałowi. Był witany niemal z czcią w kręgach Światowej Konferencji Instytutów Świeckich (CMIS), a jeszcze bardziej w kręgach konferencji azjatyckich (ze szczególnym uwzględnieniem Japonii ) i indyjskich; z pewnością jego serce biło dla Indii (powiedział mi, między innymi, że jako młody człowiek osobiście poznał Raimona Panikkara) i fakt, że umiał zanurzyć się w kulturze każdego kraju, był dla niego powodem do dumy. Ja także zostałem częściowo zarażony słabością do Indii: wszystko zaczęło się w 1992 roku, kiedy zostałem zaproszony do udziału w sesji poświęconej młodzieży na Kongresie CMIS w Rzymie, w bardzo gorącym sierpniu, dzieliłem pokój z Robinem . Emilio i Robin opowiedzieli mi o swoich pierwszych kontaktach, zawdzięczanych broszurce, którą Emilio zostawił w Indiach, a którą przypadkowo znalazł sam Robin, początkowo proszący o pomoc dla swojego sierocińca: pierwsze spotkanie miało miejsce w barze na plaży w Goa, przy szklance lemoniady.

Wracając do kręgu znajomych Emilio, należy pamiętać, że był on znany wszędzie jako dyrektor medyczny polikliniki Gemelli, w której po zamachu w 1981 r. hospitalizowany był papież Jan Paweł II. Opowiedział mi kilka epizodów z tego okresu: najważniejszym z nich był sprzeciw Emilio wobec próśb o przekształcenie Gemelli w rodzaj filii Stolicy Apostolskiej, podczas gdy dla niego było bardzo jasne (i słuszne!), że powinien nadal funkcjonować jako normalny szpital. Opowiedział mi, że pewnego razu, gdy nie zastali Papieża w jego pokoju i przez kilka minut nie mogli go znaleźć, znaleźli go na tarasie szpitalnym spacerującego w ramach ćwiczeń: powiedział mi, że zaimponował im jego upór w dążeniu do odzyskania sprawności fizycznej. Kiedy Emilio zdecydował się na wcześniejsze przejście na emeryturę, a zrobił to zasadniczo po to, aby mieć więcej czasu dla Instytutu - myślę, że było to w 1994 roku, decyzją, która wprawiła w zdumienie wiele osób w Instytucie - zwierzył mi się, że krążyły plotki, że zrobił to po to, aby zostać osobistym lekarzem papieża kilkakrotnie hospitalizowanego w Gemelli w czasie, gdy on był tam dyrektorem medycznym; powiedział mi, że jego znajomi lekarze śmiali się z niego (lub mu zazdrościli...), ponieważ mówili, że papież kłaniał mu się, gdy go spotykał...

W Gemelli Emilio spotkał również Matkę Teresę z Kalkuty, która stale prosiła o wsparcie finansowe dla swoich dzieł. Obok Matki Teresy, był obecny w grupach roboczych podczas Synodu na temat życia konsekrowanego w 1994 roku, podczas którego dokonał swojego "słynnego" i odważnego wystąpienia ("kiedy ludzie pytają mnie "co robicie?", spontanicznie odpowiadam: Nic"), co wywołało poruszenie wśród uczestników zgromadzenia (i samego papieża, jeśli dobrze pamiętam).

Oczywiście Emilio opowiedział mi również wiele o swoich relacjach z Lazzatim i Obertim, zwłaszcza podczas ostatnich spotkań z nim w Rzymie. Lazzati darzył go wielkim szacunkiem i mianował go sekretarzem przy tworzeniu Światowej Konferencji, po pierwszym zgromadzeniu instytutów świeckich w 1970 roku (ku zaskoczeniu Armando). Emilio stał się niestrudzonym promotorem CMIS w wielu krajach; towarzyszył nawet Lazzatiemu w jego podróży do Zairu. Jego zdaniem, Profesor nie rozumiał w pełni specyfiki innych krajów i kultur, ale - jak mi powiedział - był bardzo uważny, gdy do Instytutu dołączyli Robin Francis D'Souza i Benjamin Boba Mvumbi. W miarę jak Instytut zaczął się rozprzestrzeniać, profesor wyrażał ostrożność i pewne obawy wynikające z troski (słusznej!) o zapewnienie odpowiedniej formacji tym, którzy byli daleko. Emilio podziwiał "integralność" Lazzatiego, jego pełną świadomość roli i godności świeckich w Kościele i z pewnością wiele się od niego nauczył. Był przekonany o świętości Lazzatiego, ale był również przekonany, że należy rozważyć rewizję procedur kanonizacji świętych; jako lekarz stwierdził, że wiele uzdrowień może być niewytłumaczalnych (częściowo), ponieważ nie znamy jeszcze wszystkich mechanizmów funkcjonowania ludzkiego ciała.

Opowiedział mi o szczególnie trudnym spotkaniu odbytym w charakterze przewodniczącego CMIS, z ówczesnym prefektem Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego, w którym sam prefekt, analizując niewielką liczbę instytutów świeckich, w zasadzie usankcjonował ich koniec w Kościele; przy tej okazji, jak i przy innych, Emilio nie przyjął postawy "całowania ręki", ale odpowiedział na to stanowisko zarówno w samym momencie spotkania, jak i w późniejszych działaniach: natychmiast przesłał do wiadomości Papieża notę na temat instytutów świeckich (której kopię mi przesłał), a wkrótce potem zorganizował sympozjum z okazji 60-lecia Próvida Mater, pod wymownym tytułem "Nasz czas jest teraz", które odbyło się, ku zaskoczeniu Prefekta, w auli Synodu w Watykanie i które zawierało w programie audiencję u Papieża Benedykta XVI (co było równie dużym zaskoczeniem).

Miał on - jak sądzę - nowoczesną wizję szerzenia chrześcijańskiego przesłania. Był na przykład przekonany, że w szkole nie powinno się organizować zajęć z religii, ale powinno się wykorzystywać przedmioty takie jak literatura (Biblia!), historia, filozofia itp. w celu włączenia wiedzy o chrześcijańskim przesłaniu i historii Kościoła do normalnego programu szkolnego, tak aby nie tworzyć przekonania, że wiara chrześcijańska jest czymś "oddzielonym" od życia.

Miał też nowoczesne spojrzenie na pracę, o czym rozmawialiśmy, gdy Robin zdecydował się odejść z pracy, mimo tego, że była prestiżowa. Według Emilio, nadal mamy statyczną koncepcję pracy; kompetencje są ważne, ale ekskluzywne studia przygotowujące nie zawsze są konieczne: wyraźnym przykładem przez niego wskazanym był Giancarlo Brasca, absolwent filozofii, doskonały dyrektor administracyjny Uniwersytetu Katolickiego i Carlo Azeglio Ciampi, absolwent literatury, doskonały manager Banca d’ltalia.

Stopniowo Emilio się odsłaniał; opowiedział mi, że pewnego dnia, do kościoła na mszę przyszła piękna dziewczyna i usiadła z przodu, a on pomyślał: "Ta dziewczyna jest naprawdę piękna, ale... ja wybrałem Ciebie, Panie!".

Przyjął też zaproszenie do mojego domu i moja mama zabrała się za przygotowanie miłego posiłku - ale nie chciała z nami siedzieć! Była "Martą” pochłoniętą przygotowaniami - a Emilio chętnie ją komplementował.

Ostatnimi czasy stał się bardziej uczuciowy, pragnął opowiadać o sobie (co nie zdarzało się w poprzednich latach): mówił mi też o swoich dolegliwościach czy słabnącej pamięci.

Moja ostatnia wizyta w jego domu, z tego co pamiętam, miała miejsce 19 listopada 2019 r., potem nastała pandemia ograniczając możliwości; na tę okoliczność przyniosłem ładny tort z okazji jego 60 lat w Instytucie (choć nie pamiętał o tym), a także 60-lecia Izby Lekarskiej.

Podczas tych ostatnich spotkań opowiedział mi przede wszystkim o swoim początku w Instytucie, za co był wdzięczny Armando Obertiemu, którego poznał w Rzymie w Diecezjalnym Ośrodku Akcji Katolickiej, gdzie Emilio był delegatem studentów; to Armando zapoznał go z Lazzatim. Emilio potem sam odwiedzał Lazzatiego, chodząc do niego na Via della Chiesa Nuova, aż pewnego dnia wsiadł w Mediolanie, a na dworcu czekał na niego Lazzati, który powiedział mu: jest tu kolega, który ma samochód i zawiezie nas na spotkanie. Tym "przyjacielem" był Enrico Camurati , który oczywiście pozostał "przyjacielem" i zabrał ich na spotkanie na Via Aldini. Dom przy Via Aldini (Pensjonat S. Benedetto) był prowadzony przez Giovanniego Tenderini i jego zastępcę Antonio De Cesaris.

W tym czasie i przez wiele lat kierownikiem duchowym Emilia był ówczesny biskup Pericle Felici , który wyraził o Instytucie swoją pozytywną opinię (gdy już się wyklarowało, że to nie legioniści Chrystusa!). Wstąpił do Instytutu w bardzo młodym wieku (pierwsze śluby złożył w wieku 24 lat), co sprawiło, że miał większy staż w Instytucie niż wielu, którzy byli od niego starsi. To mogło nawet powodować pewien dyskomfort. Emilio opowiedział mi o bolesnym zdarzeniu podczas wizyty we Wspólnocie, w jakiś sposób związanym z jego młodym wiekiem, mówiąc mi: „Nie płakałem, bo nigdy nie płaczę, ale to było jedno z najgorszych wydarzeń w całym moim życiu".

Emilio zauważył, że pochodzenie z Rzymu oznaczało pewne wyobcowanie wobec "centrum" Instytutu, które koncentrowało się wokół Mediolanu: trzeba było się skonfrontować z tą "nieufnością" w związku z nominacją na stanowisko Przewodniczącego. Emilio powiedział mi, że Giorgio Sala pomógł przezwyciężyć pewne wątpliwości członków Instytutu.

Opowiedział mi również o okresie, gdy pracował jako lekarz w ENI w Gela; dotarł tam za pośrednictwem "naszego" Giuseppe Restelliego w czasach nowego węzła petrochemicznego, z firmą Anie. Obecność na Sycylii była również związana z Instytutem, ponieważ Giuseppe Martini powrócił z Sycylii w tamtych latach I chodziło o towarzyszenie powstającej Wspólnocie (Emilio powiedział mi, że Lazzati uważał Instytut za tak ważny, że rozważał zmianę pracy, aby przyczynić się do jego rozpowszechniania, co rzeczywiście w niektórych przypadkach następowało). Jako lekarz w Anicu ścierał się ze wszystkimi miejscowymi lekarzami - z wyjątkiem jednego, socjalisty, który go popierał - do tego stopnia, że później zdecydowano się przenieść go jako lekarza do domu opieki PIME. Jednak groźby pod jego adresem, takie jak poprzecinanie opon, a nawet groźby śmierci, nie ustawały, do tego stopnia, że razem z Lazzatim podjął decyzję o powrocie.

Nigdy nie rozmawialiśmy wiele o jego czteroletnim pobycie w Somalii, ale wiem, że utrzymywał kontakt ze swoimi ówczesnymi studentami, potem lekarzami i to go cieszyło. Z radością przyjął również zaproszenie od jednego z tych lekarzy do udziału w konferencji medycznej w Erytrei w 2007 r., podczas której skorzystał z okazji, jak to miał w zwyczaju podczas swoich podróży, aby spotkać się z kilkoma biskupami z tego regionu.

Wracając do Instytutu, opowiedział mi o swoich dobrych stosunkach z Luigim Dossim, który darzył Emilio wielką estymą i nawet odwiedził go na Sycylii, a także o swoich, pełnych szacunku, relacjach z ojcem Igino Ganzi, prowincjałem jezuitów na Włochy, który udostępnił mu mieszkanie podczas jego kursu na oficera medycznego we Florencji.

Opowiedział mi również o swoim ważnym doświadczeniu służby wojskowej w Terni, gdy szereg zbiegów okoliczności, w szczególności kilka jednoczesnych dymisji, sprawił, że jako lekarz porucznik reprezentował on również urząd właściwy ds. zdrowia na szczeblu cywilnym, do tego stopnia, że po zakończeniu służby wywierano na niego presję, aby kontynuował karierę wojskową.

Rzadko mówił o swojej rodzinie. Pamiętam, że widziałem u niego w domu chorą na Alzheimera mamę Emilio, którą się opiekował; innym razem byłem w domu jego brata Alberto, który mieszkał w Rzymie z żoną, która również chorowała na Alzheimera. Bardzo się cieszył w ostatnich latach, że pojechał do Malagi, aby odwiedzić swojego brata Massimo.

Wspominając Emilio nie można pominąć trudnych momentów w czasie, gdy był Przewodniczącym, kiedy to niektóre z jego decyzji, przede wszystkim te dotyczące inicjatyw młodzieżowych realizowanych w Pustelni, rodziły nieporozumienia i tarcia, zwłaszcza ze względu na sposób ich podejmowania, który, jak słusznie powiedziano, nie może być oderwany od treści. Było to dla mnie bardzo trudne, ponieważ w grę wchodziły osoby, na których mi zależało, ale częściowo uwarunkowany postawą, jaką czułem, że powinienem mieć wobec moich przełożonych, nie udało mi się, jak być może powinienem, w wystarczającym stopniu realizować cnotę parezji. Trzeba jednak pamiętać, że szczególnie po pierwszym okresie Emilio często rozmawiał ze mną (często pytając o zdanie), a raz, w tych trudnych latach, powiedział mi łamiącym się głosem: "Musisz mi powiedzieć, jeśli się mylę". Niektóre zastrzeżenia sprawiły mu trudność i zasmuciły go do tego stopnia, że pewnego dnia powiedział mi, że myśli o rezygnacji. Według mnie nie była to właściwa droga i powiedziałem mu o tym. Wszystko to sprawiło, że spojrzałem na niego z innej perspektywy, bardziej ludzkiej. Zobaczyłem osobę inną, niż ta pewna siebie i zdeterminowana, którą znałem.

Emilio z pewnością kochał Instytut i był przekonany o ważnej roli, jaką odgrywa w misji Kościoła, ale kiedy mówiło się o tym w ostatnich latach, wyrażał pewien sceptycyzm, ponieważ widział, że utracono powiew autentycznej świeckości i otwarcia na świat, a także odważnego i konkretnego spojrzenia w kierunku nowych krajów. Wobec jego pesymizmu mówiłem mu, że Instytut jest tylko odbiciem tego, co dzieje się w Kościele, który doświadcza, zwłaszcza w Europie, oczywistego zamknięcia się w sobie. Przypominał mi, że w historii Kościoła zgromadzenia, które zamykały się w swoich pierwotnych ramach kulturowych, były skazane na zniknięcie, i ta myśl najwyraźniej skierowała go i była impulsem do wyjścia poza granice: jeśli Instytut się nie otworzy, zniknie! Poprosił mnie, na przykład, o uważne przeczytanie książki Philipa Jenkinsa, La terza chiesa [Trzeci kościół] , aby zrozumieć, jak przyszłość samego Kościoła zmierza w kierunku nowych realiów geograficznych i kulturowych.

W tym miejscu wypada powiedzieć kilka słów o spuściźnie, jaką pozostawił po sobie Emilio : interesujące jest to, że w chwili śmierci nie pozostawił po sobie praktycznie nic materialnego (pieniądze itp.), jakby chciał nam powiedzieć, że jego spuścizny należy szukać gdzie indziej.

O nauczaniu, które możemy zgromadzić, wiele zostało już powiedziane w liście Przewodniczącego i artykule Luciano Caimi, podobnie jak w licznych świadectwach płynących z różnych części świata.

Myśląc o naszej własnej drodze jako świeckich konsekrowanych, nie ma wątpliwości, że swoim życiem przyczynił się bardzo do rozpowszechnienia i zrozumienia powołania instytutów świeckich w świecie, nie tylko poprzez pełnienie funkcji najpierw jako sekretarz, a potem jako przewodniczący CMIS, ale przede wszystkim poprzez jego osobiste kontakty z ludźmi i hierarchami w różnych krajach. To jest dziedzictwo, które trzeba zebrać i nie ukrywam, że czuję się do tego zobowiązany. Powiedziałem na początku, że Emilio był wymagający, w stosunku do mnie był bardzo wymagający, czasami zawodziłem jego oczekiwania. Aby przejąć po nim pałeczkę, musimy nauczyć się wymagać od siebie, według mnie, szczególnie w tym sensie: nie wykluczać szerszych celów, niż te, które rozsądnie byłoby sobie wyznaczyć, zwłaszcza w odniesieniu do szerzenia Ewangelii.

Drugi wniosek można wyciągnąć w odniesieniu do świeckości. Emilio przeżywał świeckość przede wszystkim jako styl, jako sposób bycia i zachowania, bardziej niż zobowiązanie. Umiał wyjść poza schematy religijne (na przykład nauka języka włoskiego jest typowa dla instytutów zakonnych, a on nigdy nie chciał wymagać jej od osób spoza Włoch) i nalegał na zbudowanie modelu naszego powołania oderwany od duchowości zakonnej, do której wiele instytutów świeckich jest jeszcze dzisiaj nadmiernie przywiązanych i uwarunkowanych nią. Zawsze starał się odróżnić to, co jest właściwe naszemu powołaniu, od tego, co jest jedynie spuścizną przeszłości. Nie mógł znieść religijnych przyzwyczajeń, które w pewien sposób krążą jeszcze w instytutach świeckich, może nawet w naszym Instytucie (w tym względzie jest jeszcze wiele do zrobienia); powiedział mi na przykład, że jeśli w normalnym środowisku młody człowiek przy pierwszym spotkaniu ze starszą osobą mówi do niej na "Pan", to trudno zrozumieć, dlaczego w Instytucie miałoby się używać nienaturalnego "ty". Ze świeckości, czyli ze stosunku do świata, Emilio przeżywał intensywnie to, co jest chyba jej istotą, czyli relacje. Tutaj nie był łatwy do rozszyfrowania: w relacjach osobistych często wydawał się nieśmiały, czasem ostry, ale miał rozległą sieć znajomości na różnych szerokościach geograficznych świata. Powiedziałbym, że nie przeżywał tych relacji tak po prostu, ale szukał ich, czuł potrzebę tkania sieci relacji z ludźmi różnego pochodzenia.

Odczytanie na nowo ziemskiego życia Emilio, podobnie jak życia wielu braci, którzy odeszli przed nami i tych, którzy nadal wskazują nam drogę, zachęca nas zatem do odważnego podjęcia naszej drogi chrześcijan w świecie.

Nadszedł czas na podsumowanie: zdaję sobie sprawę, że dałem się zbytnio ponieść wspomnieniom, z których wiele jest dla mnie bardzo cennych.

Niektóre z tych wspomnień przywodzą mi na myśl to, jak bardzo Emilio mi ufał, choć ja nie zawsze potrafiłem to zaufanie odwzajemnić. Spotkanie z nim było dla mnie znaczące nie tylko ze względu na to, że dużo czasu spędziliśmy razem i dużo się nauczyłem, ale także ze względu na rodzaj relacji, jaka nas łączyła: moja ludzko-chrześcijańska wrażliwość w wielu kwestiach niewątpliwie różniła się od jego wrażliwości, ale zrozumiałem, że nawet przy tych różnicach można się wiele nauczyć i wzrastać.

Komentarze