ŚWIADECTWO: DROGI ŻYCIA

Miałam wtedy 19 lat. Byłam na II roku studiów w Krakowie. Mieszkałam z koleżankami w Rynku. Najbliższymi kościołami były Mariacki i św. Barbary, ale jeżeli chciało się wyspowiadać, to najlepiej było iść do Barbary — kościoła oo. Jezuitów, bo tam zawsze ktoś siedział w konfesjonale i nie trzeba było długo czekać.

Otóż raz (...) pamiętam tę spowiedź. Nie tyle nawet, co ja mówiłam, ale odpowiedź, a raczej polecenie księdza. Usłyszałam, żeby codziennie odprawiać 15 minut rozmyślania i codziennie chodzić do Komunii świętej.
I tak się zaczęło. Przeszło pół wieku codziennych spotkań z Panem Jezusem. Szły lata studiów, pracy zawodowej i zarobkowej, lata okupacji i powojenne, a On tak kierował okolicznościami mego życia, że mogliśmy się codziennie spotykać. Przychodził do mnie w wielkich katedrach i w małych kościółkach czy kaplicach... i przy ołtarzu polowym w lesie i na Atlantyku na „Batorym", i na łóżku szpitalnym. Klękałam do Stołu Pańskiego obok Murzynów i Eskimosów.

Nie ograniczało to w niczym mego bogatego życia. Spotykaliśmy się przed pracą i po pracy, na wycieczkach, w kraju i za granicą, o piątej rano przed kopaniem okopów w czasie wojny i po zabawach w czasach pokoju, kiedy do szóstej rano tańczyłam, a na siódmą szlam na Mszę świętą.

Śmiało mogę dziś powiedzieć, że nie przebrnęłabym wszystkich ostrych, karkołomnych zakrętów mego życia, gdyby nie Jego codzienne odwiedziny, które były hamulcem dla moich wad i nieostrożności, a równocześnie pionem wartości w chwilach, kiedy trzeba było wybierać.

Miałam w życiu takie „dziwie" szczęście, że na swojej drodze wciąż spotykałam ludzi skłóconych z Bogiem, zbuntowanych, niewierzących, a nawet wojujących ateistów. Miałam takich w rodzinie, wśród kolegów i koleżanek na studiach i w pracy... w kręgu najbliższych mi osób. Co Tu gadać! W pewnym okresie życia zakochałam się w takim wojującym ateiście, który był wręcz wrogiem Boga i Kościoła i wcale się z tym nie krył.

Nie mogłam koło tych ludzi przechodzić obojętnie. Słowa, dyskusje, argumenty nie dawały absolutnie żadnego rezultatu. Pozostawała modlitwa, więc modliłam się za nich co dzień, ale ich nie ubywało, wręcz przeciwnie, z latami jeszcze przybywało. Nie chcąc więc za każdym razem powtarzać Panu Bogu tasiemcowej litanii ich imion, połączyłam wszystkich w jedną gromadę i nazywałam przed Bogiem „moja gromada", nie wyliczając już, ile tam się osób mieści.

Szły lata za latami.

Aż raz... byłam wtedy w Gdańsku, na jakimś kursie zawodowym. Przed południem spędzałam czas na wykładach, a po południu „pryskałam" z farbami i pędzlami na Stare Miasto, do Oliwy, na plażę i malowałam bogatą architekturę i pejzaż. Któregoś dnia wędrując koło kościoła Wszystkich Świętych, należącego do oo. Franciszkanów (piękny gotyk płomienisty!), weszłam do środka, uklękłam i zaczęłam się modlić: „Panie Boże, czego Ty właściwie ode mnie chcesz? Czego Ty chcesz?" I tak w kółko.
I nagle... podpłynęło do mnie z zewnątrz — bo we mnie absolutnie tego słowa nie było (byłam wtedy w bardzo wesołym nastroju, wśród kolegów i ze sztuką), podpłynęło do mnie jedno słowo: „ofiary". Zrobiło mi się niemiło. Nie podobało mi się to słowo. Czym prędzej pozbierałam swoje manatki i wybiegłam z kościoła, aby malować przepiękną fasadę. Potem zepchnęłam to słowo w niepamięć.

Ale Bóg jest cierpliwy.
W jakieś dwa miesiące potem, kiedy już wróciłam do domu, w pierwszy piątek klęczałam w kościele oo. Jezuitów w naszym mieście i zwyczajnie dziękowałam po Komunii świętej. I znowu, ni stąd ni z owad, podpłynęło do mnie „coś", czego nawet nie potrafiłabym ująć w słowa, choć doskonale rozumiałam o co chodzi.

To było żądanie, a właściwie propozycja.
Propozycja taka: jeżeli chcę, aby Bóg uratował „moją gromadę", to muszę wyrzec się własnego ogniska rodzinnego, a co za tym idzie, wybrać życie według rad ewangelicznych. „Ładny kwiatek!" — pomyślałam — „to przecież znaczy klasztor!"

Był to dla mnie prawdziwy szok. Przerażenie, wstręt i rozpacz! Bo oto waliły się w gruzy wszystkie barwne marzenia mojej młodości. Byłam przecież jak każda normalna dziewczyna, chciałam mieć męża, dzieci, własne ognisko rodzinne i tak widziałam swoją przyszłość. A tu Bóg wywracał do góry nogami wszystkie moje plany.

Płakałam we dnie i w nocy przez trzy tygodnie. Bo równocześnie narastało we mnie przeświadczenie, że za tę cenę mogę uratować całą „moją gromadę". Jak tu pominąć taką szansę? Kochałam tych ludzi, chciałam ich ratować za wszalką cenę. Kochałam ich, a oni niepojęcie głupio pchali się w przepaść, w wieczne zatracenie. I oto taka szansa! Czy mogę ich nie ratować??! A tu trzeba położyć na szali wszystko, całą siebie!

Wreszcie po trzech tygodniach poszłam do konfesjonału. Do dziś pamiętam nazwisko tego ojca Jezuity, który pierwszy mnie uspokoił, ustawił na właściwej drodze. Jeżeli Bóg tak zdecydowanie woła mnie na drogę rad ewangelicznych, a równocześnie pozostawia we mnie tak głęboki wstręt do życia klasztornego, to przecież istnieją Instytuty świeckie, które realizują w warunkach życia świeckiego, bez zmian zewnętrznych, całą głębię rad ewangelicznych. Zrozumiałam. Podjęłam decyzję. Dalej to już była tylko konsekwencja podjętego postanowienia.

Pierwszym krokiem było podłączenie całej „mojej gromady" do Matki Bożej i od tej pory już nie ja sama ich ciągnęłam, ale Ona robiła to za mnie. Nieskończenie doskonalej. A to zmieniało postać rzeczy, skuteczność mojego wysiłku.

Szły lata za latami. Jakie były dalsze losy „mojej gromady"? Dwie osoby przed śmiercią w szpitalu pojednały się z Bogiem. Jedna osoba żyje, zmieniła przekonania, stoi obecnie frontem do Boga. Kilka osób zmarło... Do dziś nie wiem, jakie były ich ostatnie myśli i pragnienia. Ale wiem jedno, że Bóg ich kocha bez żadnego porównania więcej, niż ja ich kochałam i że On pragnie ich szczęścia bez żadnego porównania więcej, niż ja go pragnęłam. Dlatego jestem spokojna o ich los. A reszta? Żyją i są w drodze tak jak i ja. Ale już nie martwię się o nich. Wiem, Komu zaufałam.

A ja sama? Przypomina mi się bajka hinduska, którą niedawno słyszałam w czasie „dnia skupienia". Pewnemu żebrakowi przydarzyło się, że odwiedził go wielki i bogaty pan, prosząc o jałmużnę. Żebrak miał przy sobie tylko mały woreczek ryżu, z którym nie miał ochoty się rozstać, bo to było wszystko co miał. Ale wydobył z woreczka jedno ziarnko i dał panu. Jakież było wieczorem jego zdumienie, gdy w woreczku ryżu zobaczył jedno ziarnko szczerego złota. Jakżesz „pluł sobie w brodę" wtedy, że nie oddał wszystkiego, co miał!

Oto ja jestem w sytuacji takiego żebraka, do którego w pewnym momencie zwrócił się Wielki Pan z prośbą o jałmużnę. On przecież mógł się doskonale obejść beze mnie w realizacji swoich planów, a jednak wyświadczył mi tę „uprzejmość", że w pewnym momencie poprosił mnie o współpracę. A ja —mimo oporów i płaczów — dałam Mu wtedy to, o co prosił. Dałam wszystko, co miałam, dałam siebie, bo więcej nie miałam.

I dziś, kiedy nadszedł wieczór mego życia, patrzę ze zdumieniem, a ja mam pełne garście „szczerego złota"! Bo proszę — czy można mieć więcej? Nigdy nie jestem samotna. Nigdy się nie nudzę. Mam rodzinę... mam zawód, warsztat pracy i pracę, którą kocham. Mam Kogo i co kochać. Mam Serce Wielkiego Pana blisko przy sobie, na co dzień.

„Miłosierdzie Pańskie na wieki wychwalać będę."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz