Tadeusz Ruciński FSC, O CZŁOWIEKU WYKORZENIONYM I ZAKORZENIONYM

„Ludzie? Nie mogą sobie znaleźć miejsca. Wiatr nimi miota. Nie mają korzeni..." (z Małego Księcia)

Nie wiem, czy się zgodzicie z takim stwierdzeniem, że usłyszenie głosu powołania i pójście za tym głosem - jest wejściem w przypowieść, bo dopiero wtedy odkrywa się, że całe życie, od pierwszych chwil, które się pamięta, pełne było zapowiedzi, proroctw spełniających się potem i wciąż wybiegających w przyszłość. A człowiek, który odpowiada na ten głos, też staje się dla innych przypowieścią - raz taką, a raz owaką. A przeżywając świadomie wszystko to, co się w nim i wokół niego dzieje, odkrywa, że właściwie wszystko jest przypowieścią. I to sprawia, że każda chwila w jego życiu nabiera sensu, choć wcześniej tyle innych przeciekło mu przez palce. Uświadamia sobie, że wszystko ma swój początek i sens. A koniec tej przypowieści zależy i ode mnie, i od Tego, który prowadzi i który jest współautorem całości. Czyli, że wszystko coś znaczy, że wszystko ma swoją wagę i że każde spotkanie z drugim człowiekiem, nawet przelotne, ma swój ciężar gatunkowy i jest znakiem od Tego, który daje te znaki. I wtedy nie sposób się w takim życiu nudzić, bo tyle jest do czytania, do odczytywania, do odgadywania i podejmowania, jako zadania.

Staram się mówić - nie tylko do dzieci - przypowieściami właśnie, które czasem można odczytać lub przepisać z codziennego życia. Jedna dla przykładu:
Na skwerze w ruchliwym punkcie miasta, z rosnących na nim krzaków, wyszedł, przebudzony rano po jakiejś pijatyce, mężczyzna w średnim wieku. Nie wyglądał na typowego pijaczka, bo ubranie, mimo rozmaitych śladów nocnych wyczynów, wyglądało na luksusowe. Usiadł i rozglądał się, jakby w stanie jakiejś amnezji. - „Skąd ja się tu wziąłem?" - zapytał bezmiernie zdziwiony. I zaczął szukać po kieszeniach portfela... Nie znalazł. Zaklął. - „Ja nawet nie pamiętam, jak się nazywam! Może ktoś mi powie?". Przechodnie mijali go pospiesznie. A on chwycił się za głowę w geście rozpaczy i płacząc, zaczął bełkotać: „I gdzie ja mam teraz iść? Gdzie jest mój dom, ludzie?!!!". I tak powtarzał te pytania, nie mogąc sobie w ogóle nic przypomnieć. W końcu zaczął się przyglądać spieszącym się przechodniom i mówić: „A wy to wiecie, kim jesteście? Na pewno? Ech wy, ogłupiałe pesele, nipy i piny... I gdzie tak pędzicie bez sensu? Człowieka nie widzicie? Do roboty? Jesteście ludźmi? Nie! Robotami jesteście!!! Ja się obudziłem... a wy?". Nikt jednak nie zatrzymał się...

Niby zwyczajna sytuacja, choć nie wiem, czy zauważyliście, że ten człowiek w sytuacji, w jakiej się znalazł, stał się filozofem, czyli zadał trzy bardzo podstawowe pytania: „Skąd jestem? Kim jestem? Dokąd zdążam?". I popatrzcie - nazwał ludzi robotami, „bo człowieka nie widzą"... Bardzo istotne porównanie: roboty - nakręcane, martwe automaty, niczego nieświadome, niepytające: skąd, dokąd i po co? Czy ten obraz nie oddaje w pewien sposób właśnie kondycji współczesnego człowieka? Można jeszcze sięgnąć do bardziej znanej książki, do Małego Księcia. Otóż Mały Książę napotyka na pustyni żywy kwiat i pyta go o ludzi, a kwiat na to: „Ludzie? Ludzi widziałem tylko kilkoro, nie mogą sobie znaleźć miejsca, wiatr nimi miota, nie mają korzeni". I tutaj też widzimy trzy bardzo istotne cechy współczesnego człowieka. Jedna określona słowami: „Nie mogą znaleźć sobie miejsca"... Czy my też tego nie doświadczamy i czy też różne wiatry nami nie miotają? I czy my także nie powinniśmy przyznać, że nie mamy korzeni? Bo człowiek bez korzeni to człowiek bez punktu zaczepienia, bez gleby potrzebnej do wzrostu, bez życia. Pozwólcie, że tutaj zacytuję może Simone Weil, która napisała świetny esej pt. Zakorzenienie. Zaczyna ona właśnie od zarysowania obrazu człowieka wykorzenionego, dopiero potem pisze, jak ma się on zakorzenić w tych społeczeństwach pół uprzemysłowionych. Pisze tak: „Wykorzenienie jest najgorszą chorobą społeczeństwa ludzkiego, istoty naprawdę wykorzenione mają dwie możliwości: albo popadają w stan duchowego bezwładu, równoważnego prawie ze śmiercią, jak kiedyś niewolnicy rzymscy, albo rozwijają intensywną działalność zmierzającą do wykorzenienia". Można rzec: trafione w dziesiątkę! Warte uwagi jest stwierdzenie, że to jest najgroźniejsza choroba społeczeństw... Może także dotyczy ona naszych społeczności zakonnych? Czyli są jakoby dwie możliwości: albo stać się półświadomym, otępiałym zombi, albo podjąć intensywną działalność, typu pracoholizm, by się jeszcze bardziej wykorzenić. To na pewno także nas dotyczy. I tu znów posłużę się obrazem, przypowieścią.

Pewien misjonarz wędrował do odległej wioski, którą miał przejąć po zmarłym nagle współbracie. To była jego pierwsza misyjna wyprawa. Przywiózł ze sobą sporo pakunków, które mieli zanieść do misji jej mieszkańcy, tragarze katechumeni. Misjonarz, jak to Europejczyk, spieszył się, bo bał się, że misję rozkradną. Mieli już za sobą pięć dni forsownego marszu. W pewnym momencie tragarze zatrzymali się, zrzucili toboły i ani myśleli iść dalej. Misjonarz myślał, że chcą większej zapłaty, ale nie... W końcu jeden z nich powiedział: „Za szybko pędzimy, ojcze. Przegoniliśmy nasze dusze. Będziemy więc tu siedzieli, aż one nas dogonią". - „Jak to? - zapytał misjonarz. - A teraz to, co w sobie macie? Bez duszy jesteście?". „Ojcze — odpowiedział tamten - jak dusza nie nadąża za człowiekiem, to wchodzą tam: duch wiatru, duch pustki i duch śpiączki. I człowiek już nie jest s w ó j". I siedzieli tam kilka godzin, aż nagle tamci wstali i ruszyli ze zdwój ona siłą i śpiewem.

Znajomo brzmią te określenia: duch wiatru, pustki i śpiączki oraz człowiek nie jest swój. Nie jest swój, czyli jest niczyj; przychodzi jakby znikąd; nie wie, dokąd idzie... Pewnie donikąd... Nie ma też wyraźnej tożsamości. To, że jest miotany przez ducha wiatru dobrze widać w kontekście książki Samotny tlum Davida Diesmana, czyli, że jest „człowiek zewnątrz sterowny". Poddaje się wszystkim impulsom, wpływom, presjom, manipulacjom... Taka marionetka. Jego przeciwieństwem jest człowiek wewnątrz sterowany, czyli samostanowiący, świadomy, wolny, wierny... Wiatr czy duch wiatru oznacza także człowieka popędliwego, za szybko, bezmyślnie reagującego, u którego popędliwość zmienia się w ospałość, znudzenie, marazm. I dalej: duch pustki - pustka, próżnia wewnętrzna, to również nuda. Ale nie jako swego rodzaju przykra bezczynność - jak u dzieci, które w czasie deszczu się nudzą - ale jako taka przedłużająca się agonia duszy. Pustka to jest taka zasysająca, wysysająca to, co jeszcze ma treść w człowieku - czczość, nicość. I wiadomo, że to jest bardzo groźny dla człowieka stan, już na przedprożu poddania się właśnie duchom, demonom. Pustka to także jest nihilizm. Nie będę tu sięgał po jego filozoficzne znaczenie, ale powiem najprościej, że dla człowieka nihilisty nic nie jest warte, aby w to wierzyć, nic nie jest warte, aby to kochać, i nic nie jest warte, aby czemuś poświęcić życie. Słowo „nic" znów jest na pierwszym miejscu. I wreszcie duch śpiączki: można powiedzieć, że teraz używa się wielu określeń pokrewnych: stan katalepsji, stan lunatyzmu, zombizm...

Czyli takie ograniczenie świadomości, taki pół sen, pół jawa, w który coraz chętniej ludzie wchodzą i trwają, choćby młodzież przez tzw. dopalacze. Ta śpiączka oznacza ucieczkę od rzeczywistości, a równocześnie zatrzaśnięcie się w sobie (ja to nazywam czasem autyzmem funkcjonalnym). Towarzyszy temu brak uwagi skierowanej ku innym, skupienie się tylko na sobie. Ta śpiączka to jednocześnie: majaki, zwidy, koszmary, iluzje... No, świat nigdy nie produkował tylu iluzji, tylu horroidalnych koszmarów, co teraz właśnie. Człowiek ma teraz coraz trudniejszy dostęp do realnego świata, za to ten halucynogenny jest na wyciągnięcie ręki. O tym duchu śpiączki mówił tragarz i wiedział, co mówi, bo ludzie zainfekowani śpiączką popadają w taki stan chorobliwego snu i w pewnym momencie się zrywają, pędzą przed siebie, często roztrzaskując się o coś... To właśnie taka przemienność owej totalnej ospałości i nagłych frenetycznych zrywów, jak wskutek działania niektórych narkotyków u młodzieży.

Gdybyśmy szukali takich obrazowych odniesień dla dopełnienia rozumienia czy wyobrażenia sobie owych stanów, to prototypem człowieka działającego pod wpływem ducha wiatru byłby baśniowy pajacyk Pinokio. Zupełnie z zewnątrz sterowny. Być może ktoś czytał książkę kardynała Giacomo Biffi Pajacyk Pinokio i jego pan, w której odkrywamy, że w gruncie rzeczy Carlo Collodi napisał popularną baśń jako swoisty komentarz do przypowieści o synu marnotrawnym, podobnie nieczułym, otwartym na wszelkie pokusy jak Pinokio. Tę nieczułość świetnie oddaje scena, w której pajacyk siada sobie przy kominku, wyciąga do ognia nóżki, by je sobie ogrzać... Patrzy i widzi, że nóżka mu się pali, choć on nie czuje bólu, bo jest drewniany... I potem usiłuje on na tych upalonych kikutach chodzić... Ten pajacyk dokonuje coraz to nowych głupstw, bo jest w pełni otwarty na wszelkie impulsy, kaprysy, pokusy, jak wielu współczesnych. Na szczęście zjawia się Błękitna Wróżka, figura Maryi..., ale resztę to sobie przeczytajcie.

Postacią obrazującą działanie demona pustki mogłaby być tytułowa Panna Nikt z popularnej kilkanaście lat temu powieści Tomka Tryzny. Bohaterką jest 15-letnia Marysia z jakiejś wsi, która trafia do dużego miasta i trudno jej się w nim zaaklimatyzować. Napotyka ona pierwszą koleżankę Kasię, bardzo bogatą, zblazowaną, wprowadzającą Marysię w świat własnych fantazji. Pojawia się też druga koleżanka Ewa - a la lalka Barbie, która ją wprowadza w świat zmysłów. Obie bardzo bogate, bardzo inteligentne i bardzo przewrotne. Kiedy ta pierwsza - będąca jakoby zniewolona przez demona - doprowadza Marysię do wyrzeczenia się Boga i do zaprzysiężenia demonowi, Marysia odkrywa u siebie zdolność do okrucieństwa i perfidnego zła. Przypadkiem jest świadkiem rozmowy tych dwóch koleżanek o niej, że jest nikim, że jest zerem... I one w bardzo okrutny, perfidny sposób wyjawiają sobie, jak ją łudziły, by wykpić, wyszydzić... Marysia po usłyszeniu tego popełnia samobójstwo. I zionie stamtąd pustka, nicość, ale nicość demoniczna... coraz częściej spotykana.

I ostatnie upostaciowienie literackie działania ducha śpiączki to Piotruś Pan w tej przygodowej wersji baśni, będącej przypowieścią o niedojrzałości współczesnych mężczyzn, o dożywotnich chłopcach(pisze o tym Dań Killy w książce Syndrom Piotrusia Pana). Bohaterem jest chłopiec, który nie chce dorosnąć, który cały czas nosi si nad rzeczywistością. Chłopiec, który porywa dzieci nie po to, żeby się z nimi bawić, ale się nimi bawić; który uśmierca chłopców, kiedy tylko zaczynają dorastać... I który cały czas toczy walki i boje, bo cały czas musi mieć skoki adrenaliny. On, dzieci, które porwał, chłopcy z jego bandy, Piraci, Indianie - przebywają nieustannie w Nibylandii, w Krainie-Nigdy (Neverland), czyli w zupełnej fikcji, zmyśleniu, projekcji. I co ciekawe, to Piotruś Pan jest przeraźliwe smutny, pomimo że ma tysiące rozrywek, tysiące podniet i przygód, których by mu zazdrościli wszyscy niedojrzali chłopcy.

Te trzy postacie nie tylko obrazują owe zjawisko zarysowane na początku, ale one dotyczą jakoś powoływanych do stanu duchownego, a może i tych żyjących w tym stanie mężczyzn i kobiet od wielu lat... I tu trzeba byłoby zadać pytanie dość istotne: czy w tych zjawiskach i obrazach nie pojawia się bardzo stara znajoma acedia opisana już w IV wieku przez Ewagriusza z Pontu, a teraz opisywana współczesnym językiem w książkach religijnych i świeckich (choćby wydanej przez Wydawnictwo UJ pozycji Lidii Machety Demon południa i zafałszowanie egzystencji - głębokim studium acedii zarówno mniszej, jak i inteligenta rosyjskiego XIX wieku). To jest tylko pytanie, bo jeśli chodzi o temat acedii, to przydałby się wykład, do którego ja nie jestem zdolny, ale tylko chciałbym króciutko zasygnalizować problem. Acedię bowiem różnie się nazywa, bo dla jednych jest to spleen, na przykład w kręgach cyganerii artystycznej wczasach dekadencji. Dla innych jest to chandra, gnuśność, znudzenie życiem, znijaczenie wszystkiego. Do mnie trafia tytuł powieści Tadeusza Łopalewskiego: Kaduk, czyli wielka niemoc (sprawdziłem, „kaduk" to diabeł, czart). Dla innych jeszcze jest to właśnie wielka niemoc, paraliż woli, paraliż umysłu, przy nadpobudliwości emocji. Ale jest to też życie w pozorach, gdy wszystko jest mistyfikacją, pozorem, grą - w takim zawieszeniu rzeczywistości, w zaprzeczeniu swojej tożsamości, swojej misji, a nawet zbawieniu. Acedia to także śmiertelna nuda - z akcentem „śmiertelna", czyli uśmiercająca wszystko, co naprawdę jest w człowieku żywotne i życiodajne. Może czasem się zastanawiamy - my, katecheci, nauczyciele, kaznodzieje: Dlaczego oni nie chcą nas słuchać, naszych kazań, katechez, przepowiadania? A może to jest martwe, jak papier? A może gdzieś tam coś umarło w głoszących, choć na zewnątrz funkcjonują normalnie i ich słowa brzmią poprawnie? Może właśnie grozi im taka zdrewniałość jak u Pinokia? Może właśnie psychologowie za często nazywają depresją właśnie różne odmiany acedii, którą dawni mnisi nazywali grzechem, czyli czymś zawinionym. Zawinionym, bo w ten stan człowiek sam się powoli wpędza i trwa.

Trzeba więc tu - wobec tego, co sygnalizuje choćby ten pobieżny bardzo opis acedii - stwierdzić, że podobne stany dotykają teraz zarówno mniej lub bardziej doświadczonych duchownych, jak i kandydatów do życia zakonnego czy kapłaństwa. Bo z jednej strony mamy różne postacie owej zewnątrzsterowności, bezwolności, nijakości i nudy, a z drugiej pogłębiające się i aprobowane przez popkulturę przejawy niedojrzałości, częstokroć zafiksowanej na długie lata. Wspomniałem o tym wskazując na postać Piotrusia Pana, ale może przywołam też postać z Ewangelii. Otóż jest to ów dobrze zapowiadający się młodzieniec przychodzący do Jezusa z pytaniem, jak żyć, aby osiągnąć życie wieczne. Wybaczcie pewną trywialność mojego spojrzenia, ale nazwałbym go narcyzem tęskniącym. Dobrym chłopcem z dobrej rodziny i pragnącym dobra. Zwraca się on do Jezusa per „Nauczycielu dobry". I biorąc pod uwagę swoistą kontrę Jezusową, można pozwolić sobie na domysł, że jest to perfekcjonista, prymusik, dla którego „dobry" oznacza perfect, na najwyższym poziomie możliwości. Tak jak dobry strzał, dobry numer, dobry cios, dobre zagranie, ale nie w znaczeniu jakości moralnych, tylko jako wyższy stopień sprawności. A Jezus wskazuje mu na przykazania. I tu można usłyszeć jego pyszałkowate prychnięcie: „Phi! Co to dla mnie! Ja to wszystko mam opanowane!". To jakoś takie typowe dla takiego młodziana, przystojnego pewnie, bogatego, zdolnego. I czytamy, że wtedy „Jezus spojrzał na niego z miłością" - ale nie bezkrytycznie miłością mamusi zakochanej w swoim synku, która by go do seminarium zaprowadziła, do prałatury doprowadziła... Nie, spojrzał z męską miłością - zobaczył w nim kogoś jak Paweł Apostoł, jak Tomasz..., który przed niczym się już nie cofnie i będzie na pewno się identyfikował z tym, co mu dane i zadane.

Jezus mówi: „sprzedaj wszystko i pójdź za Mną", czyli przebudź się, przestań śnić i marzyć o sobie, odrzuć iluzję i zacznij żyć, jako ty prawdziwy i prawdziwie. I wtedy widać w oczach młodzieńca strach - bardzo częsta teraz reakcja niedojrzałych i mężczyzn, i kobiet. Strach przed małżeństwem, strach przed odpowiedzialnością, strach przed rodzicielstwem, zaangażowaniem, wiernością, posłuszeństwem... I jaka reakcja? Wycofanie. Bo co on zrobi bez portfela tatusia, co on zrobi bez kanapek mamusi, co zrobi bez towarzystwa adorującego go na co dzień? Może trzeba będzie spać z głową na kamieniu, a może i tę głowę stracić, jak Jan Chrzciciel... I towarzystwo też nieciekawe... I co? Wrzucił wsteczny bieg... Odszedł smutny i, co istotne, bez imienia. Bo wszyscy apostołowie mają imiona, a on pozostał jakby w stanie niedorozwoju, mimo tak wielu możliwości. Nawet nie pozostał, ale odszedł, a więc oddalił się od Tego, przy którym osiągnąłby swoją tożsamość. Odszedł smutny, a smutek jest kolorem. I to tutaj przede wszystkim trzeba podkreślić: smutny, bezimienny, niespełniony. Pewnie już nie wróci do dawnego stylu życia, bo ktoś coś w nim obudził, a jednocześnie nie pójdzie dalej, pozostanie w stanie zawieszenia, w jakimś „pomiędzy". A to bardzo groźny stan, jeden z przejawów acedii, o której właśnie Ewagriusz z Pontu mówił, że jest to ulubiony styl życia demonów, bo nienawidzi się tego, co jest, a pożąda się tego, czego nie ma. - Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, czyli nigdzie naprawdę, ani tam, ani tu... Ulubiony styl życia demonów, czyli zawsze będących przeciw i trwający w zaprzeczeniu, a właśnie ten stan się wyraża słowami „wolę nie". Nie jest to otwarty bunt, z którym można nawiązać dialog, ale bierne „wolę nie" - wolę się wycofać. To coś z tego, o czym pisze autor Księgi z San Michele: Ponoć teraz „dzieci wyrastają bez myśli i marzeń na zgorzkniałych ludzi - niemających spokoju w duszy ani uczucia w sercach, ani chęci do życia, ani odwagi śmierci".

I tu wracamy do określenia „człowiek wykorzeniony", którego cały czas tu jakoś opisuję. I trzeba to robić dalej i coraz lepiej go opisać, bo w jakiś sposób pośredni dotyczy to nas samych, ale także przychodzących do naszych seminariów i nowicjatów. Bo może być tak, że coraz częściej w owym przychodzącym mamy człowieka z zewnątrz bardzo poprawnego, miłego, zżytego z Kościołem, ale wewnątrz zupełnie niezwiązanego z Bogiem, nieutożsamiającego się z Bogiem, ale i z tym, w co wchodzi i w czym jakoby chce żyć i się realizować. Jednak zostawia sobie sporo z tego świata, od którego odszedł, słucha swojej muzyki, bywa na swoich stronach w Internecie, ma swoje zdanie na wiele tematów, nawet dogmatów. I żyje w pewnym rozdarciu pomiędzy tym, co jakoś Antychrystowe i jakoś Chrystusowe. I jest to znamię kondycji współczesnego człowieka, człowieka, który może otrzymać święcenia, złożyć wieczyste śluby, ale nie będzie tożsamy ze sobą samym, z powinnościami, ze swoją misją, a więc nie będzie miał siły przepowiadania, które będzie jakieś mdłe, nijakie - nie jego. Będzie posługiwał się czyimś, sztucznym językiem, nieustannie się podpierał Janem Pawłem, ale nigdy nie przemówi jako on sam i Bóg przez niego. Dlatego tak konieczne jest dookreślanie owego stanu czy choroby wykorzenienia, by lecząc z niej siebie i innych, stawać się zdolnym do zakorzeniania się w Bogu, we wspólnocie, w rzeczywistości.

Dla owego dookreślenia podam może kilka bardziej wyrazistych cech owego człowieka wykorzenionego.

WYKORZENIONY (wykorzeniany i wykorzeniający siebie) - z przeszłości, z historii (Simone Weil pisała, że jedną z największych zbrodni jest pozbawić człowieka przeszłości), z tradycji, z obyczaju, z ojczyzny, z lokalnej wspólnoty, z rodziny, z Kościoła, z rzeczywistości...

POZBAWIONY PIONU - czyli odniesienia do absolutu, do Boga, do wieczności; „odcinany od nieba, a zniewalany przez ziemię", ograniczany i ograniczający się do wymiaru cielesnego, do egzystencji na poziomie swoich niższych potrzeb i popędów; oduczany szukania prawdy, sensu i prawd ostatecznych...

ZMATERIALIZOWANY - usiłujący swoje potrzeby uczuciowe, duchowe, religijne zaspokajać przez coraz liczniejsze, bardziej luksusowe rzeczy, z coraz bardziej rozbudowanymi rytuałami wokół kupowania, podziwiania i używania ich; coraz bardziej zafascynowany techniką i nauką, która ma jakoby zbawić świat. Stający się nie użytkownikiem, ale sługą lub niewolnikiem tych rzeczy; traktujący innych i samego siebie, jak przedmioty do użycia; uprawiający kult użycia, spożycia i wyżycia się...

OSAMOTNIONY - zagubiony wśród mnogości rzeczy, wyobcowujący się ze świata przyrody, z więzi międzyludzkich; żyjący w coraz większym lęku przed innymi; przeżywający namiastki kontaktu, uczestnictwa, doświadczenia poprzez media i urządzenia techniczne...

OGŁUPIONY - poprzez namiastki wiedzy, oduczany myślenia i wartościowania, uwiedziony pluralizmem prawd, poglądów, wartości; zanurzony w śmietnisku informacyjnym; domagający się coraz prostszej i łatwiejszej wiedzy ściśle użytecznej; mamiony pozorami wiedzy i mądrości...

ZNIEWOLONY - jako obiekt psycho- i socjotechnik, manipulacji; poddawany ogromnej presji mody, politycznej poprawności, reklamy; poddający się uzależnieniom i nałogom; żyjący coraz bardziej stadnie w ucieczce od wolności do bezwolności wyrażającej się w infantylnej swawoli...

ZNERWICOWANY - poddawany nadmiarowi coraz silniejszych bodźców, stymulacji erotycznej, ogólnej histeryczności przeżyć; przeżywający wszystko bardziej na poziomie emocji, zmysłów, popędów; coraz bardziej znużony, wyjałowiony; stosujący coraz więcej i silniejszych środków na uspokojenie lub pobudzenie; szukający ucieczki od nudy w coraz bardziej brawurowe (adrenalinowe) wyczyny lub igranie ze śmiercią...

RELIGIANCKI - wyjałowiony duchowo, usiłujący w religii szukać doznaniowości, sztucznej ekstatyczności; odrzucający dogmaty, stałe zasady moralne, autorytety; popadający w coraz większy indyferentyzm religijny, a traktujący różne religie na zasadzie kramu z przysmakami; profanujący sacrum, a sakralizujący profanum; ulegający neopogaństwu...

Takiego człowieka, takich nas, takich kandydatów i kandydatki do życia duchownego tworzy teraz popkultura, bo to już Tomasz z Akwinu mówił, że kultura uprawia dusze. Jeden z badaczy popkultury Steve Turner (poeta, dziennikarz muzyczny, pisał o wielu klasycznych zespołach rockowych) tak określił credo człowieka urabianego przez popkulturę:

CREDO

Wierzymy w Marksa-Freuda-Darwina.
Wierzymy, że jest wszystko ok -
tak długo jak nie krzywdzimy nikogo
i zgodnie z tym, co sami uważamy za krzywdą.
Wierzymy, że seks podczas przed i po ślubie jest ok.
Wierzymy, że cudzołóstwo to frajda,
że sodomia jest ok, że tabu jest tabu.
Wierzymy, że wszystko zmierza do dobrego,
mimo że fakty temu przeczą.
Wierzymy, że wszystko można udowodnić,
Jak i wszystkiemu zaprzeczyć.
Wierzymy też w horoskopy,
wyginające się łyżeczki i w UFO.
Wierzymy, że Jezus był dobrym człowiekiem
- tak jak Budda, Mahomet i my sami.
Jezus był dobrym nauczycielem moralności
- chociaż my uważamy, że jego morały były złe.
Wierzymy, że wszystkie religie są zasadniczo takie same,
bo wszystkie wierzą w miłość i dobroć.
A różnią się tylko w sprawach zbawienia,
 stworzenia świata, nieba, diabła i Pana Boga.
Wierzymy, że po śmierci nie ma nic,
bo jak zapytacie nieboszczyka, to on nie mówi nic.
Jeśli śmierć nie jest końcem, jeśli umarli nie kłamią,
to niebo jest obowiązkowe dla wszystkich,
no może nie dla Stalina, Hitlera i Dżyngis-chana.
Wierzymy, że każdy człowiek musi odnaleźć w sobie prawdą,
którą sam uzna za prawdziwą.
Rzeczywistość dostosuje się do nich sama,
to samo zrobi historia i rzeczywistość.
Wierzymy, że nie ma prawdy absolutnej
- z wyjątkiem prawdy, że nie ma absolutnej prawdy.
Wierzymy w odrzucenie każdego credo.

Kiedy przeczytałem to w jednej z klas licealnych, to uczeń powiedział: „Bracie, mózg staje i czacha dymi". Dobre podsumowanie. I to jest paradygmat kultury, która ma uprawiać duszę człowieka. I dlatego tak trudno mówić takiemu człowiekowi o mądrości. Stąd właśnie tak łatwo zniewolić tego człowieka, jako obiekt psycho- i socjotechnik. Żyjącego pod presją mody, reklamy, politycznej poprawności, która zastępuje dogmaty i w apoteozie pseudowolności, którą ksiądz profesor Włodzimierz Sedlak nazwał kiedyś „rozwolnieniem". Bardzo dobre określenie, bo tam też nie ma hamulców... To jest człowiek uwodzony i uwiedziony, szukający tożsamości, sensu, pokoju, uzdrowienia, ale bezwiednie. Człowiek acedyczny przychodzi do nas i wchodzi w przestrzeń, która winna być odwrotnością tamtego jego świata. Zupełną odwrotnością, alternatywą. I on się naprawdę spodziewa, że odkryje tu coś zupełnie innego. Odetchnie głęboko, bo acedia to jest taki zaduch ducha, czasami nawet w sensie dosłownym, że ludziom fizycznie trudno oddychać. Wchodzi i równocześnie wnosi tu wszystko z tamtego świata... A niestety, często zastaje tu bardzo podobnych ludzi, rozrywki, zainteresowania, podobne uzależnienia, nudę i pustkę... Jedni zostaną więc, bo tu wygodnie, a inni odchodzą zawiedzeni.

I tu ważne pytanie: czy my mamy studnię, do której wołamy tych ludzi? Czy mamy raczej dziurawe cysterny, dawno puste... Bo jeśli ci ludzie przyjdą i nie zastaną tego, co powinni, a przecież częstokroć kierowani byli głosem Bożym..., to kogo obciąży ich przetrącone życie, kiedy odejdą smutni, nijacy i bezimienni. Simone Weil mówiła, że wykorzeniony wykorzenia, a zakorzeniony zakorzenia. Ważne stwierdzenie i prawda. Bo my tak cały czas podziwiamy Matkę Teresę, Jana Pawła II - wpatrujemy się w nich, jak w ikony..., ale nie osoby kochamy, ale ich ikony. Bo ikonę łatwo kochać... Problem w tym, czy nasze zakorzenienie w Bogu żywym, w żywej wspólnocie, w żyjącej rzeczywistości jest tak głębokie, żeby ożywiać innych i być życiodajnym? Zakorzenienie zawsze dzieje się poprzez wyrobienie zmysłu powinności i zmysłu wdzięczności. A rośnie chyba kolejne pokolenie ludzi, którzy nikomu nie chcą nic zawdzięczać, jednocześnie korzystając z tego nader obficie. Zakorzenia także zmysł odpowiedzialności i uznanie hierarchii. .. Warto zauważyć, jak to wszystko nie jest lubiane przez popkulturę; podobnie jak inne zakorzeniające postawy: powagi, rozwagi i odwagi. Bo poważny człowiek musi być odważny, a właśnie rozwaga każe mu się zdobyć na coś nadzwyczajnego. Ale najbardziej zakorzeniającą człowieka jest PRAWDA - dążność tego, co jest naprawdę, co jest prawdą i co się sprawdza. Do Tego, Który Jest Prawdą. Tylko, że to wszystko macie wyszczególnione w swoich duchowościach, regułach i konstytucjach. Ja tu tylko chciałem zarysować od strony braku lub zapomnienia. Albo braku życia tym, jako czymś życiodajnym i życionośnym - trochę na podobieństwo tych tragarzy, którzy gdy poczuli, że ich dusze już ich dogoniły, to zerwali się, chwycili toboły i ruszyli dalej ze śpiewem. Ciekawe, w ilu z nas żyje taki śpiew?

Zakończę to przypowieścią o kimś już bardziej rzeczywistym i zbierającym jakoś to, co mówiłem, ale z nadzieją.

Pod spory klasztor z przyległym gospodarstwem zajechał „luksus" i wysiadł z niego dojrzały mężczyzna, rozglądając się wokół, jak po egzotycznej krainie. Zapukał do furty z prośbą o widzenie się z "jakimś szefem młodych braciszków", jak to określił. Kiedy zjawił się w brązowym habicie mistrz nowicjatu, ów pan bez wstępów i ceremonii zapytał: „Czy już kończą się kolejne fanaberie mojego syna, Klaudiusza? Jest tu najdłużej, bo chyba ksiądz wie, że bywał w wielu miejscach i próbował już różnych „doświadczeń duchowych". Nawet na bilet do Kaszmiru mu dałem, ale wrócił po tygodniu. To taki wiek poszukiwań i podrygów - rozumiemy to obaj. Ale postanowiłem już z tym skończyć. Mam dla niego miejsce na Harvardzie i przyjechałem go zabrać. Niech się pakuje". Mistrz uśmiechnął się i powiedział: „A jego samego pan nie spyta? On zaczyna się tu czuć dobrze. Owszem, gdy przyszedł, to coś go nosiło i był jakiś taki zgnębiony. Nigdzie nie mógł wytrzymać dłużej i spokojnie, a zaraz potem wpadał w senność i totalne zobojętnienie. Kiedyś jednak powiedziałem mu, by w końcu obudził w sobie mężczyznę i wytrzymał noc w kaplicy - sam, jak na warcie czy na placówce. I wie pan, rano zastałem tam już innego chłopaka. Jakby przedtem żył poza sobą, a teraz wreszcie wstąpił w siebie. I jest. Nie wiem, gdzie go możemy teraz zastać, ale podejrzewam, że w kościele. Śpiewa tam ostatnio samotnie chorał anielski - tak sam z siebie". Gość niechętnie ruszył za zakonnikiem. Kościół był pusty, a z chóru słychać było bardzo czysty głos śpiewający łaciński chorał. Gość zdziwił się. Pewnie nie słyszał jeszcze syna śpiewającego. Jednak bynajmniej tym się nie ucieszył. „Anioła udaje, ekscentryk" - mruknął. I wtedy śpiew ucichł i tylko niosło się echo po nim i po odgłosie zamkniętych drzwi. 

„Chodźmy do obejścia - szepnął mistrz - zastaniemy go teraz przy pracy". Ruszyli. Gość patrzył na stare, lecz całkiem zadbane mury, studnię, zabudowania i wzruszał ramionami, jakby czegoś nie rozumiejąc. Kiedy weszli na teren gospodarstwa, gość oniemiał. Zobaczył bowiem syna w jakimś okropnym fartuchu dojącego kozę. Nawet ich nie zauważył, tak był tym zaabsorbowany i rozbawiony swoim zajęciem. Gość podszedł i krzyknął: „Klaudiuszu, czy ci rozum odjęło? Rozumiem, śpiew, anioły, łacina, ale... koza? Hańba dla rodziny! Zbieraj się, Harvard czeka". Chłopak zamrugał zaskoczony pojawieniem się ojca, ale szybko się opanował i powiedział: „Tato, ja tu zostaję — na zawsze. Ja tu zacząłem żyć naprawdę!". I uśmiechnął się tak, że z kolei ojciec zamrugał, bo takiego wyrazu twarzy syna jeszcze nie widział. Jednak odwrócił wzrok, zaklął i rzucił w stronę mistrza: „To sekta jakaś, pranie mózgu, syna mi w obłęd wpędzili". I ruszył w stronę parkingu. A syn oparł czoło o brzuch kozy i śpiewał cicho już po polsku coś z piosenki Cohena: „Pan Jezus był żeglarzem, gdy przechadzał się po wodzie... wzgardzony, niemal ludzki... I już chcesz z Nim powędrować, powędrować chcesz na oślep, bowiem dotknął twego ciała myślą swą".

I niech to wystarczy.... „Połóż dłoń na człowieczej trzcinie i obudź w niej muzykę nowego życia, Boże".

Komentarze